Dziś,
to co było do niedawna tematem tabu, staje się jawne,
przyznają to ONI z rozbrajającą szczerością. Zawsze to nas
wyzywano od "tropicieli spisku żydowskiego", nasze
informacje wyszydzano, dziś są oficjalna linią koszer mediów,
oczywiście, nie w pełnym brzmieniu i nie właściwym świetle. Poniżej
prezentujemy wywiad z bratem "Bronisława Geremka"
(Benjamina Lewarta) - nowojorskim przedsiębiorcą Jerry Lewartem. Kto
ma rozum, niechaj czyta i wyciąga wnioski.
My
mamy jeden cel - walka o niepodległość z tymi, co nam ją odebrali.
Kto ma cywilną odwagę, dołączy do nas, kto nie może tego z ważnych
powodów uczynić, poprze nas. Bo innej drogi nie ma.
Inne drogi przerabiali już etatowi narodowcy, reklamowani przez same
koszermedia. Byli i tacy "nardowcy", co wyszydzali ideę
narodową, jako fobie antymasońską naszych poprzedników z
Stronnictwa Narodowego i popierali działania w/w osobnika.
Co
osiągnęli, wszyscy wiemy - kajdany na rękach, działaczy w
kryminale, zmarnowana energie i siły - nasze polskie siły, a to juz zbrodnia.
Mój Wielki Brat
Proszę przyjąć najgłębsze
wyrazy współczucia z powodu śmierci Bronisława Geremka, pańskiego
ukochanego brata.
– Dziękuję. To cios zwalający z nóg. Nigdy nie
przypuszczałem, że Bronek odejdzie z tego świata przede mną. Mam
83 lata i jestem chory. Niedawno dowiedziałem się, że mam raka.
Wtedy mnie odwiedził w Nowym Jorku. Wyglądało to jak pożegnanie.
Ale to nie miało być tak, że on będzie pierwszy.
–
O tym, że Bronisław Geremek miał brata, w Polsce nie ma powszechnej
wiedzy.
– Bronek zawsze był dyskretny. Nie mieszał życia prywatnego z
działalnością polityczną. Może obawiał się, że źli ludzie będą
wykorzystywać np. to, że wielki polski mąż stanu ma w Ameryce żydowskiego
brata.
Historia
rodu
–
Czy mógłby pan coś powiedzieć o waszej rodzinie?
– Nazwisko rodzinne brzmi Lewertow. Rodzice nosili imiona Boruch i
Szarca. Mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Mławskiej 3. Ja urodziłem
się w 1926 r. Po dziadku, który był magidem*, dostałem imię
Israel, ale powszechnie nazywano mnie Izio. Brat, urodzony w 1932 r.,
miał na imię Benjamin, wołano go Benek. Potem losy
potoczyły się tak, że ja zostałem Jerrym Lewartem, a on Bronisławem
Geremkiem.
Nasza rodzina była dość zamożna. Utrzymywała się z prowadzonej
przez ojca wytwórni futer, które cieszyły się dużym powodzeniem
nie tylko w Warszawie, lecz przede wszystkim na Śląsku, gdzie ojciec
często jeździł w interesach.
Mimo że cała nasza bliższa i dalsza rodzina była ortodoksyjna,
bardzo religijna i pobożna, ojciec był syjonistą. Jego marzeniem było
powstanie Izraela. Próbowali nawet tam się osiedlić. Tam przyszedłem
na świat. Po paru latach wrócili do Warszawy, gdzie już urodził się
Bronek.
–
Jak pan wspomina lata przedwojenne?
– Bardzo dobrze. Były szczęśliwe i beztroskie.
–
Wojna to zmieniła.
– To chyba jasne. Celem stało się przetrwanie, przeżycie.
Najpierw byliśmy w getcie, ale tam warunki pogarszały się
dramatycznie. Całe szczęście ojciec miał zgromadzone na czarną
godzinę oszczędności, które trzymał w dolarach. Dzięki nim jakoś
przeżywaliśmy. W 1942 r. wszyscy trafiliśmy na Umschlagplatz.
Ojciec natychmiast postanowił nas stamtąd wyrwać. Przez Niemca, którego
znał z Katowic, udało mu się najpierw wykupić Bronka, bo był najmłodszy.
Potem nas wszystkich kolejno. To był jednak sygnał, że trzeba się
ratować, wychodząc poza getto, bo następnym razem może się nie
udać.
–
Poszliście na aryjską stronę?
– Tak. Trzeba było jednak się rozdzielić. Pierwszy poszedł
Bronek, który przez miesiąc ukrywał się w Warszawie u naszego
znajomego Polaka. Okazało się jednak, że Warszawa staje się
ekstremalnie niebezpieczna, bo nie tylko Niemcy szaleją z wyłapywaniem
Żydów, lecz także staje się to zajęciem wielu szmalcowników.
Ojciec postanowił więc umieścić matkę i Bronka w
Zawichoście.
Z taką propozycją przyszedł do niego Stefan Geremek, który
zawiadywał tam sklepem wielobranżowym. Potrzebował kogoś do
prowadzenie tego interesu. Zaproponował, aby robiła to nasza matka.
Pojechała tam wkrótce wraz z Bronkiem i już została.
Kierunek
Auschwitz
–
Co
się działo z panem i ojcem?
– Ukrywaliśmy się w Warszawie. Pojedynczo, dla większego
bezpieczeństwa. Wtedy, pod koniec 1942 r., dowiedziałem się o
Hotelu Polskim, przez który można było wyjechać z Polski.
–
Jak?
– W 1942 r. żydowska organizacja ze Szwajcarii wpadła na pomysł,
że można wydostawać Żydów z okupowanej Polski, organizując im
paszporty południowoamerykańskie. Chodziło o to, że obywatele krajów,
z którymi Niemcy nie prowadziły wojny, nawet Żydzi, byli traktowani
inaczej. Czasami udawało im się wyjechać za granicę, czasem
wymieniano ich na niemieckich jeńców. Organizacji ze Szwajcarii udało
się zdobyć paszporty m.in. Boliwii, Ekwadoru, Gwatemali, Hondurasu,
Panamy, Pargwaju, Peru, Urugwaju, Wenezueli i paru innych państw, które
potem były przerzucane do Warszawy. Wystawiano je na Żydów. Oni zgłaszali
się z nimi do Hotelu Polskiego i tam zostawali... internowani.
Czekali na cud. Na wyjazd z Polski. Taki paszport i pobyt w Hotelu
Polskim to było oczywiście coś lepszego niż kryjówka po aryjskiej
stronie. Wielu ukrywających się Żydów płaciło za takie papiery
wielkie pieniądze. Ja za tysiąc dolarów kupiłem wtedy papiery
ekwadorskie dla ojca. Dla siebie palestyńskie. Uważałem, że tak będzie
lepiej, bo tam się urodziłem. Nadzieję budził fakt, że zaczęły
przychodzić listy od tych, którzy byli w Hotelu Polskim, Niemcy ich
gdzieś wywieźli, ale w końcu wydostali się z okupowanej Europy.
–
Pana z ojcem Niemcy też ostatecznie wywieźli.
– Wiosną 1943 r. zabrali nas do obozu Bergen-Belsen w grupie ok.
1,8 tys. innych. Tam zaczęło się sprawdzanie papierów. Po jakichś
trzech miesiącach Niemcy szybko doszli, że są lipne. Większość
ludzi zaraz zabrali do KL Auschwitz, w tym także mego ojca. Widziałem
go wtedy po raz ostatni. Chyba wiedział, że jedzie na śmierć. Z
jakichś powodów Niemcy zostawili tych z papierami palestyńskimi i z
jakichś dwóch państw latynoskich. Ostatecznie nas także zabrali do
Auschwitz późną jesienią 1944 r. Tam dowiedziałem się o śmierci
ojca. Mnie jakoś udało się przeżyć. W styczniu 1945 r. zostaliśmy
pognani do Terezina. Po drodze oswobodzili nas Amerykanie.
–
W obozie poznał pan podobno Elie Wiesela?
– Nie. On był w grupie więźniów z Węgier. Poznałem go po
wojnie, we Francji. On zdecydował się tam zostać, ja, pierwszym
transportem żydowskich dzieci i młodzieży, na pokładzie statku „Matalua”,
popłynąłem do Hajfy.
–
Wiedział pan, co się stało z matką i bratem w Polsce?
– Nie miałem bladego pojęcia. Wierzyłem, że może jakimś cudem
przetrwali.
–
Co
pan robił w Izraelu?
– Trafiłem do kibucu niedaleko Tel Awiwu. Tam mieszkałem, pracowałem,
uczyłem się języka hebrajskiego. Przeżywałem radość, że Żydzi
wreszcie mają swoje państwo. W 1949 r. zostałem powołany do
wojska.
List
z Warszawy
–
Tam odnalazł pan list od matki?
– Tak. Wiosną 1950 r. zawołał mnie do siebie mój dowódca i wręczył
list z Warszawy. Myślałem, że oszaleję z radości. I matka, i
Bronek przeżyli. Matka wyszła za mąż za Geremka, gdy dowiedziała
się, że ojciec został zamordowany.
–
Postanowił pan do nich jechać?
– Oczywiście. Jak tylko skończyłem służbę, zaraz złożyłem
podanie o polską wizę. Podobno dostałem ją jako jeden
z pierwszych obywateli Izraela udający się do rodziny w Polsce.
Zresztą omal byłbym jej nie dostał.
–
Dlaczego?
– Bronka, kiedy dostawał dowód osobisty, ubecy przepytywali, czy
nie ma rodziny za granicą. Powiedział, że nie ma, bo nie wiedział,
czy żyję. Kiedy mama mnie odnalazła i wysłała zaproszenie, Bronek
zaraz pobiegł, żeby skorygować wcześniejsze oświadczenie. Jakoś
uwierzyli, że ich świadomie nie okłamywał. Gdyby nie uwierzyli,
wizy nigdy bym nie dostał.
–
Jak pan przeżył spotkanie z rodziną?
– To był chyba najpiękniejszy moment w moim życiu. Okazało się,
że nie jestem sam jak palec na świecie. Cieszyłem się ogromnie.
Rodzina mieszkała wtedy na Pradze. Bronek poszedł na studia. Był pełen
entuzjazmu. Przekonany, że Polska jest jego wielką szansą.
–
A pan?
– Odwrotnie. Czułem się tu już obco. Poza tym zaraz po przybyciu
miałem bardzo przykre przejścia, o których nie chcę wspominać. Po
prostu zrozumiałem, że muszę szukać miejsca na ziemi gdzie
indziej.
–
I?
– Uznałem, że moje miejsce jest w Ameryce. Po trzech miesiącach
pożegnałem rodzinę i pojechałem do Niemiec. Tam zgłosiłem się
na emigrację do USA. Po pół roku dostałem papiery. Do Nowego Jorku
dopłynąłem w ostatnich dniach 1951 r.
–
Do ziemi obiecanej?
– Do ciężkiej pracy i walki o swoje miejsce. Najpierw w Ohio
pracowałem w piekarni. Potem byłem spawaczem. Po pół roku ruszyłem
do Nowego Jorku. Tam znalazłem robotę w budownictwie. Wyspecjalizowałem
się w kładzeniu elewacji budowlanych wszelkiego typu. Od piętrowego
domu jednorodzinnego po stupiętrowe wieżowce. W 1968 r. założyłem
swoją pierwszą i jedyną w życiu firmę, którą prowadzę do dziś.
–
Podobno z wielkim sukcesem.
– Nie przeczę, na bardzo trudnym i konkurencyjnym rynku nowojorskim
przez wiele lat radziliśmy sobie całkiem dobrze. Dziś firma jest już
o wiele mniejsza niż w latach 80. i 90. Po prostu ja też
jestem już mocno starszym panem. Do tego chorym na raka.
–
Sukcesem jest też pańska rodzina.
– W 1954 r. poślubiłem moją ukochaną żonę Eleonor. Amerykankę
od pokoleń, ale żydowskiego pochodzenia. Nasz syn Bradley ma 54
lata. Pomaga mi prowadzić firmę. Córka Lean jest o dwa lata młodsza.
Jest dobrą adwokatką. Mam też trójkę wspaniałych wnuków.
Loty
do Polski
–
Podobno przez cały czas utrzymywał pan kontakty z bratem.
– Oczywiście. Cały czas korespondowałem z mamą i bratem. W 1954
r. Bronek odwiedził nas po raz pierwszy. Był wtedy na stypendium
Smithsonian Institute, zbierając materiały do swej książki. Później
jeszcze wielokrotnie, w różnych dla siebie rolach. Naukowca,
opozycjonisty, wreszcie znanego polityka wolnej Polski. Pozostajemy w
bliskim kontakcie z jego rodziną. Synami Marcinem i Maciejem, którzy
obaj są znanymi lekarzami. Odwiedzali nas parokrotnie. Żona i moje
dzieci też latały do Polski.
–
A pan?
– Byłem w Polsce tylko trzykrotnie. Ostatnio w 1990 r. Wszystko to
były krótkie, parodniowe wizyty.
–
Jak pan przeżywał karierę brata?
– Z wielką dumą i radością. Po tym wszystkim, co przeszła nasza
rodzina, pasja i poświęcenie Bronka dla Polski były czymś wyjątkowym.
Mógł zrobić karierę wszędzie na świecie, ale taka opcja nigdy
nawet przez myśl mu nie przeszła. Polska była dla niego wszystkim.
–
Rozmawialiście o polityce?
– O tak. Brat chętnie opowiadał o swoich spotkaniach z największymi
ludźmi tego świata. Królową Elżbietą, Reaganem, Bushem,
Clintonem, Mitterandem, Havlem. Przede wszystkim zaś z Janem Pawłem
II. Podziwiał go jak nikogo innego. Myślę, że chyba papież w jakiś
sposób uczucia te odwzajemniał. Wiem, że zwracał się do brata z
prośbą opinię w wielu sprawach.
–
A Wałęsa?
– To jasne. Przecież to Wałęsa poprosił brata o pomoc w
tworzeniu „Solidarności” i potem przez wiele lat z nim współpracował.
Znali się dobrze. Różnie się między nimi układało. Bronek
zawsze jednak zachował wobec niego lojalność.
–
Inni politycy?
– Myślę, że było dwóch takich, których Bronek zawsze stawiał
przed innymi. Tadeusz Mazowiecki i Zbigniew Brzeziński. Oni byli
stale w jego rozmowach obecni jako wspaniali ludzie, świetni politycy
i najlepsi przyjaciele.
–
Kaczyńscy?
– Oni prowadzili z Bronkiem wojnę. Chcieli go rzucić na kolana.
Chcieli, aby znowu składał oświadczenie lustracyjne, choć robił
to parę razy. Dobrze wiedzieli, że on jest dumny i tego nie zrobi, a
wtedy wyrzucą go z Parlamentu Europejskiego, gdzie był postacią
pierwszoplanową. Wtedy wydawało się, że go pokonają, że będzie
musiał wyjść z Brukseli. Jednak Europa powiedziała: No way! Nie ma
mowy. Wara wam od Parlamentu Europejskiego. Brat wygrał. Wiem jednak,
ile zdrowia go to kosztowało.
Powiem jeszcze coś zabawnego. Bronek nigdy nie umiał rozróżniać,
który Kaczyński jest który. Nauczył się zupełnie
niedawno i radośnie mi to zakomunikował.
Obok
Kuronia
–
Czy brat chciał pozostać w Parlamencie Europejskim na następną
kadencję?
– On chciał. Nie wiedział jednak, jak sprawy się ułożą. Czy go
zgłoszą, czy go wybiorą, jaką jeszcze kampanię przeciw niemu rozpętają.
Mówił mi: „Najwyżej będę pisał książki. Mam jeszcze
do napisania dwie. Potem mogę zabrać swój kapelusz”.
–
Podobno nawet panu nie rozmawiało się z bratem łatwo?
– Wie pan, myśmy byli z innych światów. On pracował politycznie,
ja... ręcznie. Często mu to mówiłem. Kiedy się
spotykaliśmy, zawsze musiało minąć jakieś 20 minut, nim się
Bronek przestawił. U niego każde słowo było przemyślane,
przeanalizowane, rozważone. Musiał minąć czas, nim się otwierał
i był spontaniczny.
–
Jak się pan dowiedział o jego śmierci?
– Rano, w niedzielę 13 lipca, zatelefonował z Warszawy bratanek.
Zaraz potem rozdzwonił się telefon. Żona pobiegła do internetu.
Niebawem powiadomiła o tym telewizja.
–
Jedzie pan na pogrzeb?
– Ja jestem dopiero co po wyjściu ze szpitala. Sam pan
widzi, że nie wyglądam na siłacza. Do tego nie wiem, jakbym to
wszystko zniósł. Bratankowie doktorzy mówią mi, żebym został i
nie ryzykował. Jedna śmierć w rodzinie wystarczy. Poza tym,
ostrzegają mnie, że media są jak hieny i pewnie urządziłyby na
mnie polowanie. Dlatego pewnie zostanę. Żegnać Bronka będą syn z
żoną i córka z mężem.
–
Wiem, że toczyła się dyskusja, gdzie brat ma być pochowany. W
rodzinnym grobowcu z matką czy w Alei Zasłużonych, obok Jacka
Kuronia.
– Po ludzku, powinien leżeć koło matki. Wiem jednak, że Bronek
należał przede wszystkim do Polski. Więc niech go uhonoruje, jak
uważa. Dotyczy to także mszy w katedrze św. Jana w Warszawie. Brat
nie był katolikiem, choć w młodości miał okres, kiedy chciał
zostać księdzem. Katolikami są jednak jego synowie i ich rodziny.
Jeżeli najwyższe władze Kościoła też chcą go tak godnie pożegnać,
trzeba to uszanować.
–
Gdyby to jednak zależało od pana?
– Mój brat zostałby pochowany przed upływem doby od śmierci, jak
nakazuje religia i tradycja, w której się urodził. Ja zaś zmawiałbym
kadysz.
*Magid – charyzmatyczny rabin, biegły interpretator Tory, przywódca
społeczności żydowskiej, często o przypisywanych zdolnościach
wizjonerskich.
(Przegląd)
|
Komentowanie nie jest już możliwe.