opublikowano: 26-10-2010
Szatański plan likwidacji
Stoczni Gdańsk? - Co zrobił o.
Rydzyk z zebranymi pieniędzmi na Stocznię
PRZEDSTAWIAMY
WAM SEKCJE ZWŁOK STOCZNI GDAŃSKIEJ. DOKONANO NA NIEJ MORDU EKONOMICZNEGO
KTÓRY PANOSZY SIĘ TERAZ W CAŁEJ POLSCE.
EMERYCI
I NAJBIEDNIEJSZA CZĘŚĆ SPOŁECZEŃSTWA POLSKIEGO PRÓBOWAŁA JA RATOWAĆ .
ZORGANIZOWANO FUNDACJĘ :
"Społeczny
Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej i Przemysłu Okrętowego". W skład
komitetu wchodzą: bp Edward Frankowski, o. Tadeusz
Rydzyk ¦ dyrektor Radia Maryja, sen. Jadwiga Stokarska, kpt. ż.w. Bolesław
Hutyra, mgr inż. Jan Hyży, dr inż. Feliks Bronisław Pieczka, mgr inż.
Edward Roeding, kpt. ż.w. inż. Zbigniew Sulatycki.
Przewodniczącym Komitetu jest kpt. ż.w. Bolesław Hutyra.
NIESTETY ZA PÓŹNO !
HIENY CMENTARNE KTÓRE DOPROWADZIŁY DO RUINY STOCZNIE WYELIMINOWAŁY W SFINGOWANYM WYPADKU SAMOCHODOWYM KPT.Z.W
BOLESŁAWA HUTYRA TERAZ OBCIĄŻAJĄ TYM MORDERSTWEM JEJ RATOWNIKA
O. RYDZYKA,
TE SAME HIENY CO WYKOŃCZYŁY ABP. WIELGUSA OSŁANIAJĄ PRAWDZIWYCH MORDERCÓW
STOCZNI
OTO
ONI I ICH DZIEŁA PONIŻEJ :
NIE
, GAZETA POLSKA, GAZETA WYBORCZA , WPROST I INNE POLSKOJĘZYCZNE GADZINÓWKI
REDAKTOR
GAZETY POLSKIEJ PISZE NAWET LIST DO PAPIEŻA JEST GŁĘBOKO ZATROSKANY STANEM
POLSKIEGO KOŚCIOŁA KTÓRY TAK SKUTECZNIE SAM NISZCZY... SHALLOM !
PS.
ZWRÓĆCIE
UWAGĘ ŻE TEMAT STOCZNI GDAŃSKIEJ ZSZEDŁ NA DALSZY PLAN... TERAZ WINNY JEST
O. RYDZYK... KTÓRY URATOWAŁ ZEBRANY FUNDUSZ ...
PANOWIE
PATRIOCI : A GDZIE SIĘ PODZIAŁA STOCZNIA GDAŃSKA NA KTÓREJ WYKONALIŚCIE
WYROK ŚMIERCI ZA JEJ „SOLIDARNOŚĆ”?
2006-02-10
Żydokomuna w realiach polskich
FETA NA... RUINACH
Medialny
kociokwik, towarzyszący obchodom jubileuszu Sierpnia 1980 w Stoczni Gdańskiej
oprócz przypomnienia i namaszczenia na wieki kilkudziesięciu Żydów oraz
szabas-gojów (z Bronisławem Geremkiem i Lechem Wałęsą na czele) jako
jedynie słusznych sprawców tego bezprecedensowego zrywu w najnowszej historii
Polski ma swoje drugie, starannie ukryte dno związane bezpośrednio z samym zakładem.
I rzecz nie dotyczy bynajmniej np. bezkarnej wycinki stu kilkudziesięciu okazałych
drzew po to tylko, aby zrobić miejsce na okolicznościowe igrzyska.
Wielokroć
ważniejszym wątkiem są tutaj bowiem kulisy prywatyzacji (czytaj: niszczenia)
Stoczni Gdańskiej, z bezpośrednim, aktywnym udziałem osób wręcz chełpiących
się swoim, jakoby solidarnościowym, rodowodem. Ba, podczas lektury dokumentów
związanych z przekształcaniem państwowego niegdyś przedsiębiorstwa w
prywatny geszeft grupy hochsztaplerów trudno nie odnieść wrażenia, że całemu
procesowi towarzyszyły działania nacechowane wyjątkową perfidią i słabo
skrywaną nienawiścią do samych stoczniowców. Jakby chciano udowodnić, że
ich rola skończyła się bezpowrotnie w 1989 roku, z chwilą gdy spracowane
grzbiety robotników przestały być potrzebne jako odskocznia do politycznych
karier dla "intelektualistów" różnej - najczęściej żydowskiej -
maści.
Początkiem procesu definitywnego rozprawienia się ze stocznią i jej
pracownikami była uchwała rządu Tadeusza Mazowieckiego nr 205/90 z 17
grudnia 1990 roku, w wyniku której zwalniani stoczniowcy zamiast odpraw
otrzymywali tzw. zaświadczenia depozytowe, czyli coś w rodzaju akcji. W
perspektywie deklarowanej publicznie restrukturyzacji i poprawy kondycji
ekonomicznej Stoczni Gdańskiej ich wartość miała systematycznie rosnąć.
Jednakże prawdziwy, iście
szatański plan
rządzącej
żydokomuny zakładał nie rozwój lecz... likwidację kolebki "Solidarności".
8 czerwca 1996 roku odbywa się walne zebranie akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej
S.A. w Gdańsku. Obecny na nim Jacek Skarbek, podsekretarz stanu w
Ministerstwie Przekształceń Własnościowych skrupulatnie pilnuje, aby występujący
w imieniu Skarbu Państwa, ówczesny wojewoda gdański Maciej Płażyński
zrealizował nadane mu upoważnienie i zobowiązanie do głosowania przeciwko
kontynuowaniu działalności stoczni.
Dalsze czynności likwidacyjne podjęli grabarze miejscowi, tj. zarząd stoczni
w osobach prezesa Ryszarda Golucha oraz Witolda Żylicza i Sławomira
Łubińskiego. Uzbrojeni - dzięki "solidarnościowemu" wojewodzie
M. Płażyńskiemu - w przegłosowaną uchwałę nr 6/96 składają do Sądu
Rejonowego w Gdańsku (XII Wydział Gospodarczy Rejestrowy) wniosek o ogłoszenie
upadłości Stoczni Gdańskiej S.A. Taki też dokument - za pośrednictwem
monitora sądowego i jakiejś podrzędnej gazety - zostaje ogłoszony 8 sierpnia
1996 roku przez sędziego komisarza Dariusza Kardasia.
Brzmi to wprawdzie nieprawdopodobnie lecz przez kilka następnych lat
stoczniowcy w ogóle nie wiedzieli o tym fakcie. Co gorsze, nie wiedzieli
również, że w postanowieniu o upadłości zawarta została klauzula nakazująca
wierzycielom upadłego (czytaj: również stoczniowcom) zgłoszenie swoich
wierzytelności w stosunku do stoczni w nieprzekraczalnym terminie dwóch miesięcy
od daty ogłoszenia jej upadłości. Tym sposobem stoczniowi
"akcjonariusze" zostali nie dość, że za bramą zakładu to jeszcze
z "kwitami" o wartości kiepskiego papieru toaletowego w ręku...
Walec puszczony w ruch dla ostatecznego zniszczenia największego niegdyś zakładu
branży okrętowej w Polsce oraz symbolu polskiej walki o niepodległość i
demokrację jechał jednak dalej. Można by rzec - wykonywał swoje zadanie
metodycznie i z bezwzględną konsekwencją. Dokumentacja dotycząca stoczni, złożona
w XII Wydziale Gospodarczym Rejestrowym gdańskiego Sądu Rejonowego była luźna,
więc jej "odchudzanie" z kłopotliwych dokumentów nie stanowiło żadnego
problemu. Sędzia komisarz Dariusz Kardaś z podziwu godną starannością czuwał
natomiast, aby Stocznia Gdańska S.A. nie zmartwychwstała w jakiejkolwiek
formie. Tylko w ten sposób można bowiem wytłumaczyć (o kompletny idiotyzm sędziego
K. nie śmiemy podejrzewać) zadziwiającą gotowość do sprzedaży zakładu
tajemniczej Trójmiejskiej Korporacji Stoczniowej. W umowie przedwstępnej sporządzonej
przez grupę prawników pod nadzorem notariusza Marka Kolasy znaleźli się tacy
"kontrahenci" jak:
Bogumił Banach - prezes wspomnianej Trójmiejskiej Korporacji
Stoczniowej, człowiek znikąd i bez pieniędzy adekwatnych choćby w znikomej
części do wartości majątku, który zamierzał przejąć,
Janusz Szlanta - prezes zarządu Stoczni Gdynia S.A., wprowadzony na to
stanowisko przez ówczesną premier Hannę Suchocką,
Teresa Plucińska - osoba występująca w imieniu spółki EVIP Progress
z kapitałem zakładowym wynoszącym... 10 zł (słownie złotych: dziesięć).
Arkadiusz Krężel - figurant z ramienia Agencji Rozwoju Przemysłu.
Temu dobranemu kwartetowi sędzia komisarz Dariusz Kardaś zdecydował się
przekazać
praktycznie za darmo
majątek
wypracowany w okresie pół wieku przez kilka pokoleń Polaków.
"Praktycznie za darmo"... To wyjątkowo ciężkie oskarżenie nawet w
państwie, gdzie afera goni aferę, a ewidentni złodzieje robią za elitę i
idoli zażydowionych mediów. Uzasadniamy zatem ten epitet:
W skład majątku sprzedawanej Stoczni Gdańskiej S.A. weszły - należące do
tzw. masy upadłościowej - środki finansowe w wysokości 42 mln 800 tys. zł
zgromadzone na koncie zakładu. O taką właśnie kwotę obniżona została
realna cena zakładu. To mniej więcej tak, jakby - używając porównań
motoryzacyjnych - kupować Rolls Royce'a wycenionego wcześniej na okrągły
milion, za kwotę 11,6 tys. zł i w dodatku ze świadomością, że w schowku
pod tablicą rozdzielczą znajdziemy kopertę z gotówką w wysokości 4,3 tys.
zł. Tym zaś, którzy zechcą powątpiewać w relacje między faktyczną wartością,
a ceną sprzedaży stoczni radzimy sprawdzić choćby tylko rynkową wartość
gruntów, pozostających w jej granicach i sąsiadujących bezpośrednio z
centrum Gdańska.
To jednak nie koniec skandalicznych okoliczności sprzedaży największego
niegdyś przedsiębiorstwa na Wybrzeżu. Trzymając się porównań z kupnem ww.
Rolls Royce'a trzeba bowiem wspomnieć, że z uzgodnionej kwoty 11,6 tys. zł,
natychmiast odzyskamy (vide: schowek z kopertą) 4,3 tys. zł, natomiast pozostałe
7,3 tys. (w wypadku SG - 72 mln 930 tys. zł) mamy... obiecane w banku. Mówiąc
krótko - płacimy wirtualnie za dobro nie dość, że realne to
jeszcze wielkiej wartości.
Ten wątek sprzedaży stoczni regulował paragraf 2 ust. 2 wspomnianej umowy
przedwstępnej mówiący, że kupujący przekaże syndykowi bezwarunkową
gwarancję bankową kwoty 72.930 tys. zł, wystawioną przez Kredyt Bank PBI
S.A z siedzibą w Warszawie.
I jeszcze, aby bardziej uzmysłowić skalę tego "prywatyzacyjnego"
draństwa, fragment opisywanej umowy, w którym syndyk Andrzej Wierciński
żąda "wydania przez Sąd orzeczenia odrzucającego lub oddalającego
(podkreślenie nasze - "MOTO") podanie Upadłego o dopuszczenie układu
w postępowaniu upadłościowym złożone w dniu 1 września 1998 roku, a w
razie wniesienia przez Upadłego zażalenia na postanowienie Sądu w tym
przedmiocie, wydania przez Sąd wyższej instancji postanowienia oddalającego
zażalenie Upadłego". Innymi słowy - żadnych szans na zmianę
scenariusza, w którym jedyny możliwy epilog to ostateczne i nieodwołalne
unicestwienie stoczni.
Ktoś zapyta: a co robili sami stoczniowcy, aby temu zapobiec? Odpowiadamy: podjęli
walkę bez wychodzenia na ulice wierząc, że w "demokratycznym państwie
prawa" (ulubione sformułowanie żydomasońskich namiestników Polski)
ich racje zostaną wysłuchane i rozpatrzone. W 1999 roku powołali do życia Stowarzyszenie
Akcjonariuszy i Obrońców Stoczni Gdańskiej "ARKA". Jeszcze tego
samego roku, w symbolicznym dniu 13 grudnia, złożyli do Prokuratury Okręgowej
w Gdańsku zawiadomienie o przestępstwie wraz z wnioskiem o wszczęcie postępowania.
Po kilkunastu miesiącach prokuratura wniosła
akt oskarżenia
przeciwko syndykowi Andrzejowi Wiercińskiemu i notariuszowi Markowi
Kolasie. Proces sądowy ciągle trwa.
Jan Piotr Koziatek, prezes zarządu ww. stowarzyszenia traktuje to jako
sygnał napawający optymizmem. Niżej podpisany powinien pokornie podzielić to
uczucie. Prezes "Arki" nie jest bowiem naiwnym młokosem. Swoje przeżył,
swoje wie. Liczący dzisiaj 63 lata i pozostający na rencie inżynier mechanik
trafił do Stoczni Gdańskiej w 1961 roku. Uczestniczył w strajku 1970 roku. W
sierpniu 1980 przewodniczył zakładowemu Komitetowi Strajkowemu. Był założycielem
i przewodniczącym NSZZ "Solidarność" w stoczni, negocjował
i realizował budowę Pomnika Poległych Stoczniowców. Pracę w stoczni
stracił 11 grudnia 1982 roku, dwa dni po zwolnieniu z internowania. Piękna
biografia Polaka-patrioty o narodowych priorytetach. Może dlatego pozostająca
dzisiaj w cieniu "Bolków" i innych agentów żydokomuny.
A jednak niżej podpisany optymizmu inż. Koziatka nie podziela. Dziennikarskie
doświadczenie mówi, że gdzie wielka kasa, tam nie ma miejsca na sprawiedliwość.
Procesów można wszcząć nawet kilka lecz tak naprawdę liczą się kończące
je wyroki oraz - co ważne - ich skuteczne egzekucje. Póki co, swoistych
egzekucji doświadczają tylko ludzie występujący w imieniu stoczniowców.
Szykany, pogróżki lub zmowa milczenia to najdelikatniejsze z oznak
niezadowolenia "tajemnych sił", zainteresowanych wyciszeniem i zamknięciem
sprawy.
Są
jeszcze inne, definitywne. Tak można interpretować np. tajemniczy
wypadek drogowy pod Nidzicą, w konsekwencji którego zginęli trzej działacze
"Arki" - kpt.ż.w. Bolesław Hutyra i Marian Moćko - członkowie
zarządu oraz Andrzej Bugajski - członek komisji rewizyjnej. 15 września
2000 roku jechali do Warszawy na spotkanie z Andrzejem Chronowskim,
ówczesnym ministrem Skarbu Państwa. "Traf" chciał, że akurat na
ich drodze niespodziewanie pojawił się potężny ładowarko-spychacz. W
zderzeniu z takim pojazdem Opel Calibra nie miał żadnych szans...
Już niebawem w Gdańsku zaroi się od przedstawicieli politycznych elit fetujących
jubileusz ćwierćwiecza patriotycznego i demokratycznego zrywu w ówczesnej
Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Jest wielce prawdopodobne, że w pierwszych rzędach
podczas uroczystej akademii "ku czci" zasiądą także inspiratorzy bądź
wykonawcy dzieła zniszczenia legendarnej kolebki "Solidarności": Tadeusz
Mazowiecki, Maciej Płażyński, Hanna Suchocka... Warto
zapamiętać te nazwiska.
Henryk Jezierski
(Tekst opublikowany w Magazynie Zmotoryzowanych "MOTO" nr 2/195
z sierpnia 2005)
Komunikat Radia Maryja
dotyczący Stoczni Gdańskiej
W odpowiedzi na wezwanie Rodziny Radia Maryja, by w krytycznej sytuacji
ratować Stocznię Gdańską, w dniu 12 marca 1997 r. w siedzibie Radia Maryja
został powołany "Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej i
Przemysłu Okrętowego".
W skład komitetu wchodzą: bp Edward Frankowski, o. Tadeusz Rydzyk
¦ dyrektor Radia Maryja, sen. Jadwiga Stokarska, kpt. ż.w. Bolesław Hutyra,
mgr inż. Jan Hyży, dr inż. Feliks Bronisław Pieczka, mgr inż. Edward
Roeding, kpt. ż.w. inż. Zbigniew Sulatycki.
Przewodniczącym Komitetu jest kpt. ż.w. Bolesław Hutyra.
Z dniem 18 marca br. siedziba Komitetu została przeniesiona do biura "Stella
Maris" w Gdyni przy ul. Portowej 2, tel. (0-58) 20-87-41, fax (0-58)
20-42-66. Biuro jest czynne w godzinach od 10.00 do 22.00. Komitet działa również
za pośrednictwem biura Polskiego Stowarzyszenia Mor-skiego im. E.
Kwiatkowskiego w Sopocie przy Al. Niepodległości 797A, tel. (0-58) 50-15-48.
Komitet wezwał do odważnych i rozważnych działań oraz do modlitwy za
Ojczyznę i Stocznię.
Komitet zwrócił się do wszystkich ludzi dobrej woli w Ojczyźnie i poza jej
granicami o pomoc finansową i o solidarność ze Stocznią Gdańską w tej
trudnej sytuacji.
Zostało otwarte subkonto bankowe Radia Maryja:
Radio Maryja, ul. Żwirki i Wigury 80, 87-100 Toruń, PKO BP II O/Toruń
10205011-16577-270-1-1 ¦ Radio Maryja dla Stoczni.
O. Jacek Cydzik
Redakcja Informacyjna Radia Maryja
Co zrobił o.
Rydzyk z pieniędzmi na Stocznię
Maciej Sandecki, Sławomir Sowula
2006-02-18, ostatnia aktualizacja
2006-02-17 22:08
Ks. Tadeusz Rydzyk zebrał miliony na
ratowanie Stoczni Gdańskiej. Ani złotówka nie trafiła do stoczniowców, choć
prosili o pieniądze wielokrotnie. Nikomu nie powiodły się też próby wpłynięcia
na księdza przy pomocy kościelnych zwierzchników bądź prokuratury. W końcu gdańszczanie zdecydowali się ujawnić prawdę
"Gazecie"
Wiec w obronie Stoczni Gdańskiej, połączony ze zbiórką pieniędzy na spłatę jej zadłużenia. Gdańsk, 18 marca 1997 r.
ZOBACZ TAKŻE
· O. Rydzyk wraca do walki o majątek Stoczni (26-02-06, 21:48)
· Co ojciec Rydzyk zrobił z pieniędzmi na stocznię? (18-02-06, 00:00)
Ojciec Rydzyk powiedział, że nie da nam pieniędzy "na przeżarcie" - zdradza Jerzy Borowczak, jeden z organizatorów strajku w sierpniu 1980 r.
- Rydzyk omamił ludzi ideą wykupu Stoczni, która od początku była chybiona, bo wszystko miało tylko jeden cel: żeby ludzie kochający Stocznię, "Solidarność" i Gdańsk wpłacili mu pieniądze, których potrzebował - dodaje Bronisław Jachym, współpracownik Lecha Wałęsy.
Nocna zmiana
Pieniądze na ratowanie podupadającej i zwalniającej ludzi Stoczni związkowcy z "Solidarności" zaczęli zbierać wiosną 1997 roku. Powstało wtedy stowarzyszenie Solidarni ze Stocznią Gdańską firmowane przez Mariana Krzaklewskiego.
Pozwolenie na publiczną zbiórkę stowarzyszenie dostało od ówczesnego szefa MSWiA Leszka Millera.
W tym samym czasie na antenie Radia Maryja ks. Rydzyk powołał "swój" Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej, który też miał zbierać pieniądze, a do tego świadectwa udziałowe Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, które rok wcześniej rząd rozdawał wszystkim Polakom po 20 złotych, a które wiosną 1997 r. osiągnęły cenę 160 zł.
Ojciec dyrektor uzasadnił swą akcję wielkim wrażeniem, jakie zrobiły na nim wiadomości o kłopotach finansowych Stoczni. Wołał do słuchaczy: - Upadłość kolebki "Solidarności" to jest nowoczesny rozbiór Polski! Ratujmy ojczyznę! Wykupmy Stocznię!
Rydzyk nigdy nie miał pozwolenia na ogólnokrajową zbiórkę, ale posłużył się fortelem.
Jerzy Borowczak wspomina: - Wracaliśmy z Warszawy z pozwoleniem od Millera. Pod Gdańskiem około pierwszej w nocy dodzwonił się do naszego samochodu ojciec Rydzyk. Poprosił, żebyśmy przyjechali do Torunia do studia. Pojechaliśmy jeszcze tej nocy.
Na antenie - około trzeciej w nocy, gdy z powodu różnicy czasu audycji słucha głównie Polonia amerykańska - związkowcy ze stowarzyszenia zaczęli opowiadać o planowanej zbiórce: mówili o potrzebach Stoczni, która z braku możliwości kredytowania budowy kolejnych statków musi zwalniać ludzi. I o tym, że kolebkę "Solidarności" mogą uratować już tylko pieniądze.
- Kiedy poinformowaliśmy, że mamy oficjalne pozwolenie na zbiórkę w całym kraju, ojciec Rydzyk zabrał nam mikrofon - wspomina Borowczak. - Zaczął mówić, żeby na "Solidarność" nie wpłacać, bo nie wiadomo, co się z tymi pieniędzmi stanie.
Borowczaka najbardziej oburzyły słowa Rydzyka o tym, żeby "Solidarności" nie ufać: - Chwilę po tym ojciec Rydzyk zaapelował do słuchaczy, by wpłacać na subkonto Radia Maryja. A nas zapewnił, że będziemy zbierać razem, na wspólną sprawę. Tylko że informacji o akcji naszego stowarzyszenia na antenie radia już więcej nie było. I w radiu, i w "Naszym Dzienniku" podawano tylko konto w Toruniu.
Stowarzyszenie - 5 mln, radiokomitet - więcej, ale ile?
Stowarzyszenie pod patronatem Krzaklewskiego zbierało pieniądze, rozprowadzając "cegiełki wartościowe" warte kilkadziesiąt złotych za sztukę. Kupowali je głównie członkowie "Solidarności". Związek przez rok uzbierał 5 mln złotych.
Ile w tym samym czasie uzbierał komitet przy radiu?
Dotarliśmy do Feliksa Pieczki, obecnego szefa komitetu, który formalnie istnieje, choć nie prowadzi już zbiórki.
Pieczka, 70-letni, lecz dobrze się trzymający emerytowany pracownik Instytutu Geologicznego w Gdańsku, twierdzi, że nie zna dokładnej kwoty, ale było to na pewno dużo więcej, niż zebrało stowarzyszenie Krzaklewskiego.
To samo pytanie zadaliśmy Andrzejowi Wiercińskiemu, ówczesnemu syndykowi Stoczni. Wierciński spotykał się z przedstawicielami komitetu, rozmawiali o zbiórce. - Ale nigdy nie powiedziano mi, jaką sumę zebrano - twierdzi syndyk. - Nigdy też nie padła konkretna propozycja: kupujemy Stocznię, mamy tyle i tyle pieniędzy.
Według naszych informacji jakąś wiedzę o kwotach zebranych przez komitet miała gdańska "Solidarność". Ale i tu trudno o cyfry. - Nie chcę się wypowiadać o pieniądzach ojca Rydzyka - mówi Karol Guzikiewicz, wiceszef stoczniowej "S". - Jestem katolikiem, nie będę jątrzył.
Jerzy Borowczak: - Po Stoczni krążyła
informacja, że w Toruniu zebrali około 60 mln zł i 1,6 mln świadectw. Świadectwa
warte były wtedy ponad 100 złotych. To by dawało przeszło 200 milionów.
Pieniądze płynęły do Radia Maryja szerokim strumieniem nie tylko na subkonto
podawane przez o. Rydzyka na antenie, ale też na konto podawane w miesięczniku
"Rodzina Radia Maryja", a potem w "Naszym Dzienniku".
Już miesiąc po rozpoczęciu zbiórki - w kwietniu 1997 roku - Feliks Pieczka
zapowiedział, że komitet chce przejąć należące do państwa 60 proc. akcji
Stoczni (pozostałe 40 proc. rozdano w latach 1991-93 obecnym i byłym
stoczniowcom).
Pieczka obiecywał Ministerstwu Skarbu Państwa, że po tej operacji zaciągnięty
zostanie kredyt na rozpoczęcie produkcji w wysokości 100-150 mln złotych. Pół
roku później propozycja była jeszcze bardziej konkretna.
- Jeśli przekazanie akcji nastąpi za symboliczną złotówkę, zobowiążemy
się do spłaty zasadniczej części długów podatkowych Stoczni - mówił
Pieczka.
Ile musiałby mieć komitet, by zrealizować obietnicę? Zobowiązania, o których
mówił Pieczka, wynosiły wtedy ponad 80 mln złotych. A zbiórka dopiero się
rozkręcała.
Stocznia sprzedana, kasa leży w Toruniu
Co się stało z zebranymi pieniędzmi i kwitami NFI?
- Subkonto, na które ludzie wpłacali, jest nadal w toruńskim oddziale PKO BP
- mówi Edward Roeding, stoczniowy inżynier, obecnie wiceprzewodniczący
komitetu. - Świadectwa udziałowe trafiły bezpośrednio do Radia Maryja -
ludzie przysyłali je pocztą.
- Ile ich jest? Czy tam jeszcze są?
- To już tajemnica handlowa.
We wrześniu 1998 roku syndyk sprzedał majątek Stoczni - ale nie
stowarzyszeniu Krzaklewskiego ani komitetowi Rydzyka, lecz spółce
kontrolowanej przez Stocznię z Gdyni.
Spółka pokonała innych chętnych, np. twórcę Polsatu Zygmunta Solorza, który
wcześniej finansował budowę jednego statku. Zamówienie Solorza pomogło
Stoczni utrzymać zatrudnienie w najtrudniejszym dla niej roku 1997.
"Solidarność" była Solorzowi wdzięczna. Stowarzyszenie
Krzaklewskiego gotowe było połączyć się z Solorzem oraz radiowym komitetem,
by kupić Stocznię. Nigdy jednak nie doszło do złożenia formalnej oferty -
trzy podmioty nie dogadały się ostatecznie.
I tak syndykowi został tylko jeden oferent: należąca do Stoczni Gdyńskiej Trójmiejska
Korporacja Stoczniowa. Po przejęciu przez nią majątku Stoczni Gdańskiej
powstał nowy twór: Stocznia Gdańska Grupa Stoczni Gdynia.
Jednocześnie - choć pozbawiony majątku - istniał ciągle drugi podmiot:
Stocznia Gdańska w Upadłości. To o niego rozegrać się ma wkrótce batalia.
Ojciec Rydzyk prosi o proces...
Stowarzyszenie firmowane przez Krzaklewskiego postanowiło spożytkować zebrane
5 mln najlepiej, jak się dało. Rozliczenie zakończonej zbiórki zostało
opublikowane w 1998 r. w gdańskim wydaniu dziennika "Życie". Wynika
zeń, że część pieniędzy pomogła sfinansować powstanie statku -
stowarzyszenie gwarantowało zebranym majątkiem kredyt na budowę - reszta
przeznaczona została na indywidualną pomoc stoczniowcom: wypłacenie pożyczek,
zapomóg itd.
Komitet przy Radiu Maryja żadnego rozliczenia nie ogłosił.
- Ojciec Rydzyk powiedział, że można teraz przeznaczyć te pieniądze na inny
cel - wspomina Pieczka. - Ale obiecał, że odda gotówkę i świadectwa każdemu,
kto się z tym nie zgodzi i się zgłosi.
Pieczka nie potrafi powiedzieć, czy ktoś się zgłosił. Roeding też nie jest
w stanie wskazać żadnej konkretnej osoby ani sumy.
Sam o. Rydzyk również nigdy publicznie nie przyznał, by oddawał komukolwiek
zebrane fundusze, przeciwnie. Na antenie kilka razy dał do zrozumienia, że nie
zamierza rozliczyć się ze zbiórki. Jeszcze kilka tygodni temu pytany o
Stocznię, stwierdził: - Trudno się usprawiedliwiać, bo usprawiedliwia się
winny. Ludzie widzą. Jeżeli jest coś nie na miejscu - zamknijcie mnie.
Dlaczego mi nie wytoczycie procesu, tylko ciągłe pomówienia? Jak nie jakiś
helikopter, to maybach, jak nie maybach, to dom wypoczynkowy gdzieś w Tatrach.
Dlaczego mi nie wytoczą procesu? Ja bardzo proszę o proces!
...ale prokuratura już nie chce go nękać...
Ksiądz wie, że procesu nie będzie, bo prokuratura w Toruniu konsekwentnie
odmawia wszczęcia postępowania przygotowawczego - nie mówiąc o śledztwie -
w sprawie pieniędzy na Stocznię. Jako jeden z pierwszych dochodzenia domagał
się Bronisław Jachym, współpracownik Lecha Wałęsy. Pisał: "Spełniam
społeczny obowiązek, zawiadamiając o przestępstwie polegającym na
niekorzystnym rozdysponowaniu, niezgodnie z przeznaczeniem, ogromnych sum pieniędzy
zdeponowanych na subkoncie Radia Maryja dla Stoczni.
Zebrane pieniądze zostały użyte na zupełnie inne cele, publicznie nieznane.
Dlatego proszę o wyjaśnienie losu tych społecznie zbieranych pieniędzy, gdyż
stały się one przyczyną powszechnego rozczarowania i wzrostu
bezrobocia".
Toruńska prokuratura odpowiedziała: nie znaleziono przesłanek, by sądzić,
że doszło do przestępstwa w trakcie zbiórki.
Kolejną osobą żądającą zajęcia się stoczniowym subkontem radia był Czesław
Wójcik, działacz prawicowego Stronnictwa Narodowego, lider Ogólnopolskiego
Związku Akcjonariatu Pracowniczego - organizacji walczącej m.in. o
"powszechne uwłaszczenie" Polaków.
Od 1998 do 2001 Wójcik regularnie wysyłał do toruńskiej prokuratury listy.
- Domagał się od nas m.in. wyjaśnienia, co dzieje się z odsetkami na
"stoczniowym" subkoncie Radia Maryja, sugerował ich przywłaszczenie
- mówi Tadeusz Zyman, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu.
Prokuratura potrzebowała dwóch lat, by zająć się doniesieniem Wójcika. Gdy
toruński prokurator postanowił go wreszcie przesłuchać - okazało się, że
mężczyzna właśnie zmarł.
Prokuratura więc znowu odmówiła wszczęcia dochodzenia.
- Prokurator doszedł do przekonania, że w tej sytuacji nie ma możliwości
rozszerzenia czynności sprawdzających - twierdzi Zyman.
...bo nikt nie chce wisieć
Trudno się dziwić niechęci toruńskich oskarżycieli do zaczepiania o.
Rydzyka. Zrobili to już raz, po tym gdy w 1996 roku na antenie radia ksiądz
powiedział o posłach, którzy głosowali nad zliberalizowaniem ustawy
antyaborcyjnej: "Powinno się ogolić głowy, jak golono kobietom współżyjącym
z hitlerowcami w czasie wojny".
Toruńska prokuratura postanowiła wtedy postawić redemptoryście zarzut
"lżenia naczelnych organów państwa". Aby to zrobić, należało
podejrzanego przesłuchać i zapoznać z zarzutem. Ksiądz dostał sześć wezwań,
wszystkie zlekceważył. Policjantów wysłanych do radia i do klasztoru nie wpuścił.
Pod prokuraturą stanęli za to radiomaryjni manifestanci - panie w moherowych
beretach, aktywiści z toruńskiej LPR i młodzieńcy wszechpolscy. Domagali się
powieszenia prokuratorki, która prowadziła sprawę.
Kobieta dostawała pogróżki, głównie listy wysyłane na adres domowy.
Nadawcy, często podpisani, nie przebierali w słowach: "Ty k..., szargasz
świętego człowieka" - napisał jeden z nich - ten akurat anonimowy.
Prokuratura umorzyła sprawę "golenia posłów" ze względu na
"znikomość społecznego niebezpieczeństwa" czynu.
To nie wystarczyło Radiu Maryja. Kilka lat później Roman Giertych i szef LPR
Marek Kotlinowski złożyli do prokuratora generalnego żądanie "wyjaśnienia,
kto był inicjatorem politycznym" toruńskiego śledztwa i
"wymierzenia sprawiedliwości" tym, którzy porwali się na "świętego
człowieka".
- Rozumiem, że w takiej atmosferze grzebanie w finansach Radia Maryja jest już
ponad siły prokuratury - mówi z żalem Bronisław Jachym.
Nie odważył się Toruń ani Gdańsk, ni Warszawa
Wszczęcia śledztwa w sprawie stoczniowej zbiórki domagał się też inny
emerytowany stoczniowiec Stanisław Mazur. Mazur nie pisał już jednak do toruńskich
prokuratorów - zwrócił się do wyższej rangą prokuratury w Gdańsku. W
doniesieniu wymienił zebraną przez o. Rydzyka kwotę - 160 milionów, ale
dolarów!
- O takiej kwocie mówili mi sami członkowie Społecznego Komitetu Ratowania
Stoczni - wyjaśnia Mazur w rozmowie z "Gazetą". - Komitet dostawał
pieniądze z całego świata, waluty było więcej niż złotówek. Zażądałem,
by prokuratura wyjaśniła, co się z tym stało.
Gdańska prokuratura okręgowa w październiku
2002 sporządziła dla Mazura "odmowę wszczęcia dochodzenia". Po
pierw-sze dlatego, że poprzednio w identycznej sprawie dochodzenia odmówiła
już prokuratura w Toruniu i tamta odmowa się uprawomocniła. Po drugie
dlatego, że "nikt z organizatorów zbiórki nie zakwestionował sposobu
zbierania pieniędzy". Mazur musiał się zgodzić z orzeczeniem -
faktycznie nie należał do radiowego komitetu.
Próbę zainteresowania zbiórką organów ścigania podjął jeszcze Cezary
Stryjak - poseł SLD. W 1999 r. zapytał AWS-owskiego ministra spraw wewnętrznych,
dlaczego ministerstwo (wydające zgody na ogólnopolskie kwesty) tolerowało zbiórkę
bez zezwolenia prowadzoną przez o. Rydzyka.
- Dlaczego ministerstwo pozwala na łamanie prawa i doprowadza do tego, że
osoby odpowiedzialne za ten stan rzeczy pozostają bezkarne? - pytał poseł.
Odpowiedział mu podsekretarz stanu w ministerstwie Piotr Stachańczyk. Obszerną
odpowiedź można sprowadzić do dwóch argumentów: radiowy komitet po-zwolenia
nie miał, ale miało je solidarnościowe stowarzyszenie Borowczaka i
Krzaklewskiego. Prawo pozwala, by "zbiórki były prowadzone nie tylko
przez członków instytucji, która pozwolenie otrzymała, ale też przez członków
instytucji mających cele pokrewne". Według podsekretarza komitet i
stowarzyszenie spełniają te kryteria - razem zbierają na Stocznię.
Argument drugi: kwesta bez zezwolenia w ogóle nie jest przestępstwem, ale
tylko wykroczeniem, "którego karalność ustaje, gdy od czasu popełnienia
wykroczenia upłynął rok". A więc sprawy już nie ma - tak czy siak.
Ojciec dyrektor nie dopuszcza do liczenia pieniędzy
Ustaliliśmy, że jedyną osobą spoza kierownictwa Radia Maryja, która mogła
wiedzieć, jaki jest stan "stoczniowego" subkonta w toruńskim PKO BP,
był gdańszczanin Bolesław Hutyra, emerytowany kapitan żeglugi wielkiej,
pierwszy przewodniczący radiowego komitetu. Prócz niego - i ojca dyrektora -
zasiadali w nim m.in.: biskup sandomierski Edward Frankowski, ówczesna senator
Jadwiga Stokarska i obecny senator LPR Adam Biela, prof. Jacek Trznadel, były
rektor KUL ks. prof. Mieczysław Krąpiec, prof. Piotr Jaroszyński i Zbigniew
Sulatycki, wiceminister transportu w rządach Olszewskiego i Suchockiej.
Sulatycki jest teraz polskim przedstawicielem Unii Stowarzyszeń i Organizacji
Polonijnych Ameryki Łacińskiej, którą kieruje Jan Kobylański - jeden z więk-szych
darczyńców Radia Maryja oskarżany przez IPN o wojenną współpracę z
gestapo.
W trakcie mszy inaugurującej powstanie komitetu - w gdańskim kościele św.
Brygidy - Hutyra mówił: - Będę odpowiadał swoim honorem za pieniądze, które
wpłacacie.
Musiał ciężko pracować, by uratować honor. Nawet on bowiem nie był przez
o. Rydzyka dopuszczony do liczenia spływających pieniędzy, choć domagał się
tego głośno. Wielokrotnie żądał od redemptorysty informacji o stanie konta.
Jeździł do Torunia, ale dyrektor radia nie miał dla niego czasu. Wysyłał więc
do księdza listy, pojechał na skargę do biskupa Frankowskiego i do zakonnego
przełożonego dyrektora radia o. Edwarda Nocunia.
W rozmowie z członkami komitetu stwierdził, że starania przyniosły pewien
efekt: pokazano mu listę ofiarodawców. Było na niej 960 tys. nazwisk.
Efekt drugi: Hutyra coraz bardziej popadał w niełaskę o. Rydzyka.
Wincenty Koman, gdańszczanin, przyjaciel Hutyry, przypomina sobie, że w tym
czasie, gdy przewodniczący próbował dojść do wiedzy o pieniądzach - czyli
latem 1998 r. - niektórzy członkowie komitetu zaczęli mówić o współpracy
Hutyry z WSI.
- Dzięki rozpuszczanym plotkom o współpracy ze służbami Hutyra szybko
stracił zaufanie otoczenia i w tej sytuacji sam odszedł z kierownictwa
komitetu - twierdzi Koman.
- Mój ojciec odszedł pod presją fałszywych pomówień. Wytoczył proces tym,
którzy go określali agentem, ale sprawa nie doszła do finału - mówi Tomasz
Hutyra, syn Bolesława. - Kiedy powstał IPN, sąd zawiesił postępowanie w
oczekiwaniu na teczkę ojca. A potem tato zginął.
Śmierć na prostej w biały dzień
Pod koniec 1998 roku kolebka "Solidarności" była już własnością
spółki Stoczni Gdynia. Produkcja statków została skoncentrowana na wyspie
Ostrów, tereny na stałym lądzie - gdzie ma powstać nowe gdańskie City -
trafiły do spółki Synergia 99, również związanej ze Stocznią Gdynia.
Hutyra chciał jednak walczyć dalej. Założył ze stoczniowcami emerytami -
m.in. ze Stanisławem Mazurem - Stowarzyszenie Akcjonariuszy Obrońców Stoczni
Gdańskiej "Arka".
Postawił sobie nowe zadanie - unieważnienie upadłości Stoczni. W tym celu
Arka zebrała pełnomocnictwa od kilku tysięcy stoczniowców - akcjonariuszy 40
proc. zakładu Stocznia Gdańska w Upadłości.
Hutyra i emeryci z Arki chcieli za pomocą swoich akcji opanować na walnym
zgromadzeniu akcjonariuszy radę nadzorczą i powołać własny zarząd upadłej
Stoczni. Potem - planowali - zarząd wystąpi do sądu o unieważnienie upadłości.
A jeszcze później - po wygranej - odbierze spółkom Stoczni Gdynia sprzedany
przez syndyka majątek. Wszak ziemia, którą przejęła Synergia 99, to
potencjalna żyła złota - 70 hektarów uzbrojonej ziemi między gdańską Starówką
a morzem!
A gdyby upadłość Stoczni była nieważna
- to i sprzedaż majątku przez syndyka stałaby się nielegalna.
15 września 2000 roku, w piątek, Hutyra oraz dwóch działaczy Arki - Marian
Moćko i Andrzej Bugajski - wyjechali o szóstej rano z Gdańska do Warszawy.
Miał im towarzyszyć Jan Koziatek, były stoczniowiec, potem - w 2005 roku -
kandydat LPR do Senatu z okręgu gdańskiego.
Chcieli przekonać ministra skarbu państwa w rządzie AWS Andrzeja
Chronowskiego, by poparł ich plan. Walne zgromadzenie wspólników Stoczni Gdańskiej
w upadłości miało się odbyć nazajutrz. Gdyby Arka i ministerstwo połączyły
na nim siły, to Hutyra decydowałby o składzie władz spółki.
Samochód - opel calibra - do którego Koziatek ostatecznie nie wsiadł, bo nie
zdążył, prowadził 63-letni Bugajski. Koło Ostródy w biały dzień, na
prostym odcinku szosy, auto wbiło się w zaparkowaną maszynę drogową -
frezarkę zbierającą z pobocza resztki asfaltu. Zginęli wszyscy w oplu. Przeżył
podpity kierowca frezarki.
Edward Roeding, wiceprzewodniczący radiowego komitetu, nie ma dziś wątpliwości,
że do wypadku przyczynił się ktoś z zewnątrz: - Już wcześniej, w trakcie
zbiórki pieniędzy, dwa razy, kiedy jechałem samochodem z Hutyrą, mieliśmy
podobne sytuacje. Drogę zajeżdżała nam ciężarówka. Im pewnie się
przydarzyło to samo. Ktoś ich zepchnął na tę frezarkę.
Przyjaciel Hutyry Wincenty Koman twierdzi, że szef Arki tuż przed śmiercią
dostawał anonimowe telefony z pogróżkami.
Obaj współpracownicy Hutyry sądzą, że za wypadkiem mogło stać WSI. Pytani
dlaczego - opowiadają skomplikowaną i mało wiarygodną historię. Byli wysocy
oficerowie WSI mieli skorzystać na sprzedaży stoczniowych terenów przez
syndyka i bali się unieważnienia tej decyzji.
Śledztwo w sprawie wypadku - wszczęte przez prokuraturę w Ostródzie - zostało
umorzone po dwóch latach. Prokuratura nie stwierdziła, by ktoś poza kierowcą
przyczynił się do tragedii, choć badano kilka wątków.
- Nawet taki o podłożeniu bomby - mówi Mieczysław Orzechowski, prokurator
nadzorujący śledztwo. - Sprawa była szczególnej wagi, na pewnym etapie
interesował się nią sam minister sprawiedliwości Lech Kaczyński. Dostawaliśmy
różne informacje, w tym o prowokacji służb specjalnych, WSI czy byłej SB,
ale ostatecznie nic nie potwierdziło działalności osób trzecich. Samochód
rozebraliśmy na czynniki pierwsze - do śrubek. Był sprawny. Znaleźliśmy
natomiast świadków mówiących, że pędził znacznie powyżej dozwolonej prędkości.
Kierowca prawdopodobnie jechał tak szybko, bo panowie w aucie byli spóźnieni
na spotkanie w ministerstwie.
- To była bezsensowna śmierć - mówi Bronisław Jachym, jeden z tych, którzy
domagali się od toruńskiej prokuratury śledztwa w sprawie stoczniowego konta.
- Hutyra i jego współpracownicy zostali omamieni przez ojca Rydzyka ideą
wykupu Stoczni, która od początku była chybiona. Po co w ogóle było
wykupywać Stocznię? Aby Radio Maryja budowało statki? Nikt się nad tym nie
zastanowił.
Toruńskie imperium eksploduje
Nazajutrz po śmierci Hutyry walne zgromadzenie akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej
w Upadłości odbyło się - zgodnie z planem - w sali gimnastycznej na gdańskim
Przymorzu. Minister Chronowski nie przysłał swych przedstawicieli. Arkę i
akcjonariuszy emerytów reprezentował Koziatek. Wybrano nową radę nadzorczą
złożoną z Romana Giertycha i Witolda Hatki - dziś posła LPR - oraz samego
Koziatka.
Po co była politykom LPR władza nad Stocznią Gdańską w Upadłości?
Witold Hatka był przewodniczącym rady nadzorczej Wielkopolskiego Banku
Rolniczego SA w Kaliszu, Giertych zasiadał w tej radzie. Działalność Hatki w
banku zakończyła się postawieniem mu przez prokuraturę zarzutu "narażenia
WBR na stratę 2,6 mln zł". Pieniądze trafiły na konto własnej spółki
Hatki o nazwie Hat-Rol. Potem - przechodząc przez łańcuszek spółek-córek -
zniknęły.
Część tych pieniędzy udało się nam wyśledzić - trafiły do wydawnictwa,
które drukowało ulotki i plakaty LPR.
Proces w sprawie zaginionych pieniędzy WBR jeszcze się nie zaczął. Hatka ma
już jednak uchylony immunitet.
Jak ustaliliśmy, jeszcze przed sprzedażą Stoczni przez syndyka Hatka
zaproponował władzom kaliskiego WBR wejście banku do komitetu przy Radiu
Maryja. Komitet miał przejąć Stocznię, a bank - kredytować produkcję statków.
Nic z tego nie wyszło. Władze WBR nie zgodziły się na pomysł Hatki. Nowa
rada nadzorcza upadłej Stoczni przez pięć lat nie zdołała ani unieważnić
upadłości, ani - tym bardziej - przejąć jej majątku.
Rozpadła się także Arka.
Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej
przy Radiu Maryja przeszedł w stan uśpienia.
Rozkwitło natomiast imperium redemptorysty. Do 1997 roku o. Rydzyk miał w
Toruniu tylko swe studia i nadajnik radia. Wszystko zajmowało jedną parcelę
na przedmieściu.
Jeszcze w czasie trwania stoczniowej kwesty współpracownicy redemptorysty zaczęli
wydawać "Nasz Dziennik" (pierw-szy numer ukazał się w styczniu 1998
r). Miesiąc później przyjaciel o. Rydzyka - o. Jan Golec, redemptorysta z
Wrocławia - kupił drukowaną w Bydgoszczy regionalną gazetę
"Ilustrowany Kurier Polski". Gazeta poszła za gotówkę przyniesioną
przez o. Jana Króla - najbardziej zaufanego współpracownika ks. Rydzyka - w
reklamówkach.
Po 1999 roku zaczęła się eksplozja toruńskiego imperium. Zaczęły wyrastać
studia Telewizji Trwam (jedne z najwięk-szych w Polsce) i budynki kompleksu
akademickiego - Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej - o powierzchni
15 tys. metrów kw.
Szkoła i telewizja już działają, ojciec Rydzyk planuje kolejne przedsięwzięcie:
w Toruniu, nad brzegiem Wisły, ma stanąć gigantyczne Muzeum Osiągnięć
Narodu Polskiego połączone z Przystankiem do Nieba - ekskluzywnym domem
spokojnej starości dla Polonusów, którzy przyjeżdżają do kraju, by tu dokończyć
żywota.
Trup w Arce Rydzyka
– Będę odpowiadał swoim honorem za pieniądze, które
wpłacacie na konto Radia Maryja – mówił w marcu 1997 r. w kościele św.
Brygidy w Gdańsku podczas mszy inaugurującej powstanie Komitetu Ratowania
Stoczni Gdańskiej jego przewodniczący Bolesław Hutyra.
– Tak, ja odpowiadam własnym honorem, bo ustaliliśmy z ojcem Rydzykiem, że
pod naszą kontrolą będą te pieniądze. I mogę wam przyrzec, że żadna złotówka
nie zostanie wydana na ekspertów, na papier, na ołówek, na cokolwiek innego
(oklaski).
– A na krzyżach kotwice, znaki nadziei – wtórował mu na tej samej
mszy Ojciec Dyrektor.
– Tyle razy krzyżowano nadzieję. Chcieli uśmiercić nadzieję. Ale ja wierzę
w nadzieję (oklaski).
Wiara
Trudno dziś ustalić, kiedy doszło do pierwszego
spotkania ojca Tadeusza Rydzyka i kpt. żeglugi wielkiej Bolesława Hutyry.
Musiał to być jednak koniec 1996 lub początek 1997 r. Spotkali się w klubie
dla marynarzy prowadzonym przez ojców redemptorystów przy kościele Morskim
Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka przy ul. Portowej 2 w
Gdyni. Ojciec Tadeusz odwiedzał w Gdyni biuro Rodziny Radia Maryja przy tym właśnie
kościele. Kpt. Hutyra był tam częstym gościem, jako prezes Rady Opiekuńczej
przy Fundacji Stella Maris, światowej organizacji katolickiej dla marynarzy.
Spotkali się, pogadali. Od słowa do słowa zrodził się pomysł, aby ratować
kolebkę – Stocznię Gdańską. Pomysł był taki: zwrócić się do społeczeństwa,
narodu, katolików, patriotów, aby wpłacali pieniądze na ratowanie Stoczni
Gdańskiej. W jaki sposób to ratowanie za pomocą zebranych pieniędzy miało
przebiegać, nie wiadomo. Koncepcje były różne i do końca nie sprecyzowane.
Hutyra myślał o tym, by nie dopuścić do postawienia stoczni w stan upadłości
i sprzedaży, ale zawrzeć układ z wierzycielami. Gwarantowałyby go zebrane
pieniądze.
Na wiosnę 1997 r. powstał Społeczny Komitet Ratowania
Stoczni Gdańskiej i Przemysłu Okrętowego przy Radiu Maryja. To doniosłe
zdarzenie poprzedziło kilka wielogodzinnych audycji radiomaryjnych na ten
temat. Od chwili powstania komitetu Radio Maryja było główną i niemal jedyną
tubą apelującą o wpłacanie pieniędzy na ten "narodowy" cel.
Ojciec Dyrektor w swej niezwykłej dobroci udostępnił nie tylko eter, ale i
konta Radia.
Komitet Ratowania Stoczni swym autorytetem zasilili: kpt.
że-glugi wielkiej Zbigniew Sulatycki – wiceminister w rządzie Suchockiej,
odpowiedzialny za gospodarkę morską, ks. prof. Albert Krąpiec – filozof i
teolog katolicki, wykładowca KUL, prof. Jerzy Doerffer – twórca polskiej
szkoły budowy okrętów, bp. Edward Frankowski, ówcześni parlamentarzyści:
poseł LPR Adam Biela, poseł AWS Stanisław Wądowłowski, senator Jadwiga
Stokarska.
Kpt. Bolesław Hutyra przystąpił do pracy z wielkim
oddaniem, szczerymi intencjami, przekonany, że powołano go do Wielkiej Sprawy,
do Służby dla Ojczyzny, Kościoła i Radia Maryja, na drogę wytyczoną Prawdą
Ewangelii, którą mógł kroczyć ramię w ramię z Wielkimi Autorytetami.
Przez dwa niemal lata na antenie Radia Maryja powtarzane były prośby o wpłaty
na ratowanie stoczni. I przez cały ten czas ludzie wpłacali.
Nadzieja
Społeczny komitet, którego przewodniczącym został
Hutyra, po kilku miesiącach przekształcił się w stowarzyszenie o nazwie Społeczny
Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej. Prezesem został kpt. Hutyra. W paragrafie
5 statutu wpisano, że celem stowarzyszenia jest ratowanie Stoczni Gdańskiej
i Przemysłu Okrętowego oraz reprezentacja deponentów, którzy złożyli pieniądze
na subkoncie bankowym "Radio Maryja dla Stoczni" w celu nabycia praw z
akcji Stoczni Gdańskiej S.A.
Stowarzyszenie Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej i
Przemysłu Okrętowego nie było jednak jedynym, które zbierało od ludzi kasę
na ten cel. W 1996 r. "Solidarność" powołała stowarzyszenie
Solidarni ze Stocznią Gdańską, któremu przewodniczyć zaczął Marian
Krzaklewski. "Solidarni" zaczęli w całym kraju sprzedawać cegiełki
poprzez m.in. urzędy pocztowe.
Hutyrę opanowała myśl, że trzeba połączyć szmal –
ten, który ludzie wpłacają na konto radia, i ten, który zbiera Krzak. Będzie
go więcej, to i ratowanie stoczni łatwiejsze, bo za większą kasę więcej można
zdziałać. W lipcu 1998 r. doprowadził do podpisania listu intencyjnego z
Krzaklewskim o połączeniu całej tej – było nie było społecznej – kasy.
W porozumieniu z kilkoma bankami miało powstać konsorcjum gwarantujące kasę
na budowę statków. Panowie zwrócili się do sędziego komisarza, aby nie
opylał Stoczni Gdańskiej Szlancie. Sędzia jednak opylił, ale to jest już
zupełnie inna historia.
Ile było kasy na koncie Radia Maryja, a ile miał Marian
ze sprzedaży cegiełek, do dzisiaj precyzyjnie nie ustalono. Jedno jest pewne.
Hutyra – jako prezes stowarzyszenia – ma tylko mgliste i sprzeczne dane na
ten temat. Raz była mowa o 25 mln zł, raz o 2,5 mln dolarów. Ile tego wpłynęło,
nie wiadomo do dzisiaj. Jedyna liczba, jaka się powtarza w wypowiedziach
rozmaitych działaczy komitetu – to liczba ofiarodawców. Na konto Radia
Maryja na ratowanie Stoczni Gdańskiej miało wpłacić ok. 940 tys. osób. Zakładając,
że to szacunek zbliżony do prawdy i że kwoty wpłat były różne – od 5 zł
do kilkuset – na konto Radia Maryja musiało wpłynąć dobre kilkadziesiąt
milionów złotych.
Bolesław Hutyra chciał się dowiedzieć dokładnie ile.
Wielokrotnie pisemnie dopominał się od ojca Rydzyka informacji na ten temat.
Bezskutecznie. Stosunek Ojca Dyrektora do Hutyry zmienił się diametralnie.
Miłość
Od sierpnia 1998 r. Tadeusz Rydzyk przestał mieć czas na
spotkania z Hutyrą, choć wcześniej był gotów przyjmować go nawet w nocy.
Poniechał także odpowiadania na jego listy. I rzecz ciekawa. Im bardziej
Hutyra domagał się wiadomości na temat kwot wpłaconych na ratowanie stoczni,
tym bardziej stosunki z Ojcem Dyrektorem stygły. We wrześniu 1998 r.
Hutyra pojechał do Torunia na wcześniej umówioną rozmowę z Rydzkiem. Czekał
20 godzin (słownie: dwadzieścia). Na próżno. To go lekko zaczęło trzeźwić.
Próbował jeszcze umówić się przez ekscelencję bp. Frankowskiego, ojca
prof. Krąpca i przewielebnego ojca prowincjała CSsR Edwarda Nocunia. Ale
i ci olali jego prośby.
Cóż się bowiem okazało? Kpt. Bolesław Hutyra był współpracownikiem
Wojskowych Służb Informacyjnych! Czyż Ojciec Dyrektor nie mógł stracić
zaufania do Hutyry? Prawda, jakie to śliczne?
Czytelnik tygodnika "NIE" być może nie do końca
sobie uzmysławia, co to znaczy być społecznikiem, działaczem środowisk
prawicowych, kościelnych oskarżonym o współpracę z SB, WSI czy innymi służbami.
To gorzej niż być oskarżonym o kradzież, bicie żony, upijanie, gwałt czy
pedofilię. To człowieka skreśla. Normalny człowiek oskarżony o bycie współpracownikiem
czegokolwiek być może wzruszyłby ramionami i powiedział: "Pocałujcie
mnie w dupę". Hutyra nie mógł.
Gdy we wrześniu 1998 r. sporządzono warunkową umowę
sprzedaży Stoczni Gdańskiej, a w grudniu dokonano sprzedaży, tworzone przez
Hutyrę konsorcjum z Krzaklewskim rozpadło się, a jego samego odwołano z władz
stowarzyszenia.
Ojciec Rydzyk ogłosił zaś, że każdy, kto ma potwierdzenie wpłaty pieniędzy
na stocznię i chce je odebrać, to proszę bardzo. Może się zgłosić.
Kpt. Hutyra już miał inne zajęcie niż dopominanie się
u Rydzyka o społeczne pieniądze. Postanowił bronić swego honoru. We wrześniu
1998 r. do sądu wniósł pozew o ochronę dóbr. Sąd Rejonowy w Gdańsku sprawę
oddalił do czasu powstania Instytutu Pamięci Narodowej. Gdy w grudniu 1998 r.
powstał IPN i potem jego gdański oddział – Hutyra zwrócił się o wydanie
swojej teczki. Sprawa się wlokła.
W kwietniu 1999 r. Bolesław Hutyra – wciąż wierząc,
że sprawa stoczni jest do odkręcenia i wspominając swoje słowo honoru dane w
marcu 1997 r. – zarejestrował Stowarzyszenie Akcjonariuszy i Obrońców
Stoczni Gdańskiej "Arka". Z uwagi na przejścia w komitecie, któremu
patronował Rydzyk, Hutyra nie chciał już kandydować do jego władz.
"Arka" zebrała 2,5 tys. pełnomocnictw drobnych akcjonariuszy Stoczni
Gdańskiej i domagała się zwołania Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia
Akcjonariuszy oraz sądowego unieważnienia sprzedaży. 15 września 2000 r.,
jadąc wraz z dwoma innymi członkami "Arki" na kolejne spotkanie w
sprawie stoczni, Hutyra zginął w wypadku samochodowym. Nagła śmierć
ostatecznie zwolniła kpt. żeglugi wielkiej Bolesława Hutyrę z danego w
obecności Ojca Dyrektora słowa honoru.
Alleluja i do przodu!
Komitet Wspierania Stoczni Gdańskiej i Przemysłu Okrętowego
założony przez Hutyrę pod patronatem Radia Maryja dalej pracuje. W lutym 2002
r. wydał deklaracje poparcia dla strajkujących stoczniowców w Gdyni.
Ojciec Dyrektor musi przeczekać brudną kampanię pomówień
i działać dalej. Tyle jest jeszcze w tym kraju do uratowania. Szczęść Boże.
Autor : Waldemar Kuchanny
Zaszczuty
przez ojca dyrektora
Przemysław
Harczuk, Piotr Łuczuk
Z Tomaszem Hutyrą, synem tragicznie zmarłego przewodniczącego
komitetu ratowania Stoczni Gdańskiej, rozmawia Przemysław Harczuk
U Rydzyka uderzyła mnie niesamowita zdolność
manipulowania ludźmi. Przy takim talencie nic dziwnego, że przyciąga do
swojej rozgłośni tłumy
Tydzień temu opublikowaliśmy listy, które przewodniczący Komitetu
Ratowania Stoczni Gdańskiej Bolesław Hutyra wysłał do ojca Rydzyka. Chciał
wyjaśnić sprawę pieniędzy ze zbiórki na stocznię, które zniknęły. Został
wtedy bezpodstawnie pomówiony o współpracę z SB przez ludzi związanych z
Radiem Maryja. Jednym z pomawiających był kapitan Zbigniew Sulatycki. Jak
twierdzi syn Bolesława Hutyry, Tomasz, za atakami na jego ojca stał sam
dyrektor Radia Maryja o. Tadeusz Rydzyk. Dziś publikujemy listy, które bronią
Hutyrę przed niesprawiedliwymi atakami. Ich autorami są: duszpasterz ludzi
morza o. Józef Krok, a także przyjaciel rodziny Andrzej Bugajski, który w
2005 r. zginął w wypadku razem z Hutyrą. W najbliższych numerach "GP"
przedstawimy kolejne dowody w tej sprawie.
P.H.: Twierdzi pan, że pana ojciec przed śmiercią był brutalnie
atakowany przez ludzi związanych z o. Tadeuszem Rydzykiem. Na czym to polegało?
T.H.: Podczas spotkań i konferencji prasowych ludzie z otoczenia Rydzyka
rzucali kalumnie i fałszywe oskarżenia przeciw mojemu ojcu. Były one tym
bardziej krzywdzące, że dotyczyły rzekomej współpracy z WSI i ze Służbą
Bezpieczeństwa. Nierzadko kłamstwa te rozpowszechniali ludzie związani z
dawnym systemem komunistycznym. Tymczasem mój ojciec śmiało może zostać
uznany za ofiarę tego reżimu. W grudniu 1970 r. miał odwagę odmówić
wykonania rozkazu. Za to, że nie strzelał do robotników, został praktycznie
zniszczony, jego kariera wojskowa została zakończona. W stanie wojennym był
internowany. Natomiast w latach 90. jego głównym celem było ratowanie
stoczni.
Kto i dlaczego tak ostro atakował pańskiego ojca?
Atak ze strony ludzi Rydzyka był związany z tym, że mój ojciec zorientował
się, że pieniądze ze zbiórki na stocznię mogą zostać zmarnowane. Najbrutalniej
atakowali ojca kapitan Zbigniew Sulatycki i Feliks Bronisław Pieczka.
Szczególnie przykre były oskarżenia tego pierwszego. To właśnie Sulatycki
był organizatorem spotkań, podczas których bezpodstawnie szkalowano mojego
tatę.
Mówi pan o Sulatyckim i Pieczce. Rzeczywiście są to ludzie związani
z Radiem Maryja, jednak o. Rydzyk mógł nie zdawać sobie sprawy, jakie działania
podejmują jego współpracownicy.
Podczas jednej z konferencji prasowych na terenie Sejmu do mojego ojca podszedł
jego znajomy. Powiedział wówczas: "Bolek, nie możemy dalej współpracować,
gdyż z ust ojca dyrektora padają poważne zarzuty przeciwko tobie".
Ponadto osobiście poznałem Rydzyka. Rządzi radiem niepodzielnie i nie wierzę,
by ktokolwiek stamtąd robił coś bez jego przyzwolenia. Z atakami na mojego
ojca było podobnie.
Twierdzi pan, że Rydzyk zniszczył pana ojca?
Z pewnością Rydzyk i jego ludzie zaszczuli go. Było to tym bardziej ohydne,
że tata oddałby życie za Rydzyka i sprawę stoczni. Pamiętam, jak w 1997 r.
jechaliśmy we dwóch z Warszawy do Gdyni. Gdy przejeżdżaliśmy przez Toruń,
tata stwierdził – Tomek, podjedziemy do Radia Maryja, czeka tam na nas ojciec
dyrektor. Byłem bardzo zdziwiony, gdyż działo się to po północy. Było to
moje pierwsze spotkanie z Rydzykiem. Okazało się, że on prawie w ogóle nie
śpi, pracuje głównie nocami. O pierwszej w nocy odprawił mszę, na której
byłem tylko ja z tatą. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Uderzyła mnie
też jego niesamowita zdolność manipulowania ludźmi. Chwila rozmowy, sposób
patrzenia, który sugerował, że chce coś na mnie wymusić. Przypomniała mi
się scena z "Akwarium" Suworowa i opisane tam szkolenia agentów.
Przy takim talencie nic dziwnego, że ojciec dyrektor przyciąga do swojej rozgłośni
tłumy. Tata, podobnie jak wielu, był nim zafascynowany. Miał prawo wierzyć,
że radio rzeczywiście uratuje stocznię. Niestety, zarówno on, jak i prawie
milion darczyńców zostało oszukanych. Gdy zorientował się w sytuacji, nastąpił
atak ze strony ludzi radia. Oskarżenia spowodowały wielkie cierpienie całej
naszej rodziny.
Ale przecież po śmierci pana taty na antenie Radia Maryja pojawiły się
pochlebne materiały na jego temat.
Tak. Uważam, że była to cyniczna gra, mająca na celu odwrócenie uwagi od
sprawy stoczni. Wprawdzie o moim ojcu wypowiadali się czasem ludzie porządni i
bez skazy, np. Anna Walentynowicz, jednak na głównych "przyjaciół"
ojca kreowali się też ci, którzy go wcześniej niszczyli, jak Sulatycki i
Pieczka. Cóż, po śmierci Bolesław Hutyra nadawał się na bohatera – skoro
nie będzie się już upominać o pieniądze ze zbiórki na stocznię, można go
wpisać na sztandary.
Kłamstwa "Gazety
Wyborczej"
Nasz Dziennik, 2006-02-25
Rozmowa z dr. inż. Feliksem Bronisławem
Pieczką, przewodniczącym Społecznego Komitetu Ratowania Stoczni Gdańskiej i
Przemysłu Okrętowego
Media wciąż
wywołują temat Stoczni Gdańskiej, natrętnie pytając, co się stało z pieniędzmi
zbieranymi na jej ratowanie. Przoduje w tym "Gazeta Wyborcza", która
z uporem miesza fakty i atakuje ojca Tadeusza Rydzyka, obelżywie insynuując,
że przywłaszczył sobie te pieniądze... Jak było naprawdę?
- Ostatnim przykładem medialnej napaści na o. Tadeusza Rydzyka, katolickiego
kapłana, dyrektora Radia Maryja, jest artykuł M. Sandeckiego
i S. Sowuli opublikowany w "Gazecie Wyborczej" z 17-18 lutego 2006
roku.
Na początku artykułu wypowiada się Jerzy Borowczak, przedstawiony jako
"jeden z organizatorów strajku w sierpniu 1980 r.", który podaje
nieprawdziwe informacje. Po pierwsze, komitetu nie powołał o. Rydzyk. Powołany
został przez osoby uczestniczące w audycji na temat sytuacji w Stoczni Gdańskiej
- kolebce "Solidarności", a inicjatorami jego powstania byli słuchacze
Radia Maryja, autentycznie zatroskani o losy tej kolebki.
Po drugie, nasz komitet nie powstał "w tym samym czasie", bo
Stowarzyszenie "Solidarni ze Stocznią Gdańską" funkcjonowało już
w 1996 roku. Pominę niezgodne z faktami rzekome zabranie J. Borowczakowi
mikrofonu przez Ojca Dyrektora. Nieprawdą jest także to, iż o. Tadeusz Rydzyk
"zaczął mówić, żeby na 'Solidarność' nie wpłacać, bo nie wiadomo,
co się z tymi pieniędzmi stanie". Byłem przy tym, widziałem, słyszałem,
pamiętam! Owszem, nieliczni słuchacze tej audycji wyrażali się nieufnie o
"Solidarności", jednocześnie deklarując pełne zaufanie do ojca
Tadeusza Rydzyka!
Jakie były
początki Społecznego Komitetu Ratowania Stoczni Gdańskiej?
- Od wielu miesięcy na antenie Radia Maryja występowali członkowie Polskiego
Stowarzyszenia Morskiego im. Eugeniusza Kwiatkowskiego, fachowcy z różnych
dziedzin, w tym także przemysłu okrętowego czy - szerzej biorąc - gospodarki
morskiej. Właśnie ci ostatni uczestniczyli w audycji poświęconej sytuacji
gdańskich stoczniowców i samej Stoczni Gdańskiej.
A jak doszło
do tej audycji?
- Kilka dni wcześniej nasz kolega Jan Hyży z Gdyni w rozmowie z Ojcem
Dyrektorem na pytanie: "Co słychać u was ciekawego?", odpowiedział,
że nie dzieje się dobrze, ponieważ zwalniają gdańskich stoczniowców! W
reakcji o. Rydzyk - ogromnie przejęty okrutnym losem gdańskich stoczniowców z
kolebki "Solidarności" - zaprosił nas do Torunia, abyśmy na antenie
Radia Maryja opowiedzieli o dramacie stoczni naszym rodakom w kraju i za granicą.
Na audycję pojechali: kpt. żw mgr Bolesław Hutyra, mgr inż. Jan Hyży, dr inż.
Feliks Bronisław Pieczka, mgr inż. Edward Roeding i kpt. żw inż. Zbigniew
Sulatycki. Była to druga dekada marca 1997 r. Los zwalnianych stoczniowców i
Stoczni Gdańskiej ogromnie poruszył słuchaczy Radia Maryja. Do tego stopnia,
że przez kolejne trzy dni tematem Rozmów niedokończonych była kolebka
"Solidarności". Słuchacze zabierający głos na antenie rzucili hasło:
"Ratujmy Stocznię Gdańską!". A nas zobowiązali, aby słowa zamienić
w czyn, aby zacząć konkretnie działać. Jeden z zabierających głos mówił:
"Zróbcie coś, powołajcie jakiś komitet. Poprzemy was, ufamy wam!".
I tak w Radiu spontanicznie zawiązał się społeczny komitet. Powołali go słuchacze
Radia Maryja, a nie ojciec Tadeusz Rydzyk, jak to sugeruje za J. Borowczakiem
"Gazeta Wyborcza"!
Co było później?
- Nastąpiło gorączkowe zastanawianie się, jakie osoby mogłyby wesprzeć
nasz ad hoc powstały komitet. Uznaliśmy, że oprócz niekwestionowanych
autorytetów naukowych w komitecie powinny się znaleźć równie
niekwestionowane autorytety moralne. I dzięki Bogu i Matce Najświętszej w skład
naszego komitetu zechciały wejść następujące osoby: ks. bp Edward
Frankowski, prof. dr h.c. Jerzy Doerffer - były rektor Politechniki Gdańskiej,
profesorowie KUL: ks. prof. Albert Krąpiec, prof. Piotr Jaroszyński i senator
prof. Adam Biela, a także senator Jadwiga Stokarska, o. Józef Krok -
duszpasterz ludzi morza, i dyrektor Radia Maryja o. Tadeusz Rydzyk, jak również
prof. Jacek Trznadel, m.in. profesor Sorbony. Wreszcie w składzie komitetu
znaleźli się wszyscy wcześniej wymienieni uczestnicy audycji radiowej. Na
przewodniczącego został wybrany przez aklamację kpt. żw Bolesław Hutyra.
Czyli pieniądze
miały być zbierane na stocznię, a nie na pomoc dla stoczniowców, jak
twierdzi "Gazeta Wyborcza"...
- Tak. Pieniądze miały być przeznaczone wyłącznie na ratowanie stoczni. Na
ewentualną pomoc stoczniowcom odpowiednimi funduszami dysponowały związki
zawodowe działające w stoczni. Zastanawialiśmy się, gdzie gromadzić pieniądze
potencjalnych darczyńców. Uznaliśmy zgodnie, iż pieniądze muszą wpływać
na odrębne konto, a w żadnym razie na konto założone przez komitet czy też
kogokolwiek z członków komitetu. Wiedzieliśmy, jak wszyscy Polacy, kto wtedy
rządził krajem. Byliśmy świadomi, jak długo trwać może założenie odrębnego
konta bankowego. Pod presją czasu i zaistniałej sytuacji zgodę na użyczenie
konta wyraził Ojciec Dyrektor. Pod jednym, jakże ważnym warunkiem: musi to być
oddzielne subkonto, na które wpłacane będą dary pieniężne, a jedynymi właścicielami
i dysponentami tych pieniędzy będą wyłącznie darczyńcy. I tak się stało!
Dlaczego nie
można było zbierać pieniędzy na stocznię razem z "Solidarnością"?
- Dlatego że takie było życzenie radiowych darczyńców. A tak na marginesie:
niektórzy członkowie stowarzyszenia zaczęli postrzegać nasz komitet jako
konkurencję. To czysty absurd! Przecież nasz cel był wspólny: ratować
kolebkę "Solidarności"!
Komitet
rozpoczął więc zbiórkę pieniędzy na stocznię...
- Dokładniej mówiąc, komitet apelował o wsparcie finansowe tych działań na
rzecz ratowania stoczni, które zainspirowane zostały wypowiedziami słuchaczy
Radia Maryja podczas Rozmów niedokończonych. Trzeba było podjąć pracę
organizacyjną, znaleźć kompetentnych prawników itp., aby tak cenna
inicjatywa znacznej części Narodu Polskiego nie została zaprzepaszczona.
Wymagało to poświęcenia dużej ilości czasu, wyjazdów do Warszawy do różnych
instytucji państwowych, ministerstw, do parlamentarzystów itp. Spadło to na
barki głównie członków komitetu i osób wspierających, które były
emerytami. Żaden z tych wyjazdów ani jakiekolwiek inne koszty nie były
pokrywane z pieniędzy zgromadzonych na wspomnianym subkoncie. Koszty te
pokrywali sami członkowie komitetu.
Wracając do spraw finansowych - komitet przeprowadził cały szereg rozmów ze
Stowarzyszeniem "Solidarni ze Stocznią Gdańską", które w tym
czasie zaczęło rozprowadzać tzw. cegiełki.
Jaki był
wynik tych rozmów?
- Obiecujący. Doszło do podpisania porozumienia o wzajemnym wspieraniu się i
- jak to Marian Krzaklewski wówczas powiedział na antenie Radia Maryja -
"trzy strumienie pieniędzy zaczęły lać się w jedną rzekę pieniędzy".
Dlaczego trzy
strumienie?
- Jeden to cegiełki, drugi - pieniądze ze Stowarzyszenia "Solidarni ze
Stocznią Gdańską", i trzeci - pieniądze z naszego komitetu. Obecnie to
obrazowe powiedzenie Krzaklewskiego jest przez wielu wyolbrzymiane i niesłusznie
wykorzystywane przeciwko Radiu Maryja. Wiadomo - "rzeka pieniędzy",
więc musi ich być bardzo dużo... Przy czym trzeba podkreślić, że
stowarzyszenie Krzaklewskiego od początku promowało sprzedaż Stoczni Gdańskiej.
Natomiast my cały czas dążyliśmy do zawarcia ugody z wierzycielami. Dzięki
wielkim wysiłkom z naszej strony zgoda na taką ugodę była już pewna. Najważniejsi
wierzyciele wyrazili bowiem chęć układu ze Stocznią Gdańską. Kiedy było
już wiadomo, że także ZUS - ostatni duży wierzyciel stoczni - wyraził zgodę
na ugodę, sędzia komisarz podjął błyskawiczną decyzję o sprzedaży
Stoczni Gdańskiej. Przewodniczący "Solidarności" Stoczni Gdańskiej
apelował do niego, aby wstrzymał się jeden dzień z tą decyzją, lecz
bezskutecznie. Sędzia komisarz wydał postanowienie o sprzedaży Stoczni Gdańskiej,
bo, jak stwierdził, nie ma absolutnie żadnych szans na ugodę z wierzycielami.
Podkreślam jeszcze raz: taka szansa była, i to bardzo konkretna.
Czy udało się
zrobić coś wspólnie komitetowi ze stowarzyszeniem Krzaklewskiego?
- W celu ratowania Stoczni Gdańskiej nasz komitet złożył ofertę zakupu praw
do akcji Stoczni Gdańskiej należących do Skarbu Państwa w celu wszczęcia
postępowania układowego z wierzycielami. Mówiło się wtedy, że Stocznia Gdańska
jest bankrutem, który ma jeszcze długi. Komitet stwierdził wyraźnie, że
wszystkie zakupione akcje Skarbu Państwa zostaną rozdzielone pomiędzy te
osoby, które zdeponowały fundusze na subkoncie naszego komitetu oraz
Stowarzyszenia "Solidarni ze Stocznią Gdańską". Podkreślaliśmy więc
wyraźnie, że wspólnie działamy. Na to była zgoda warunkowa ministra Skarbu
Państwa Emila Wąsacza (pismo z 3 czerwca 1998 roku). Wyraźnie stwierdzaliśmy
także, że te pieniądze zostaną przeznaczone głównie na inwestycje. Nasz
komitet miał bowiem wstępne zapewnienia otrzymania korzystnych kredytów na
budowę statków oraz na rozbudowę i modernizację Stoczni Gdańskiej. Istniała
realna szansa, żeby te pieniądze zgromadzić i rozpocząć odnowę Stoczni Gdańskiej.
Jakie były
Państwa argumenty przemawiające za zawarciem ugody z wierzycielami?
- Mówił o tym mgr inż. Edward Roeding w rozmowie z "Naszym
Dziennikiem" z 14 września 1998 roku. Najważniejsze argumenty to:
zaspokojenie znacznie większej liczby wierzycieli niż w przypadku sprzedaży;
utrzymanie przez załogę (wtedy było dokładnie 7605 osób) około 40 proc.
akcji Stoczni Gdańskiej; przywrócenie im ich wartości, ponieważ nie miały
one wtedy jeszcze wartości handlowej; poparcie naszej wersji prywatyzacji (bo
była to pewna forma prywatyzacji) przez blisko 200 parlamentarzystów, głównie
z AWS. Celem tego układu z wierzycielami było niedopuszczenie do nabycia
stoczni przez ludzi, którzy chcieli załatwić swoje partykularne interesy.
Mieliśmy bowiem świadomość, że największą wartością w stoczni są
grunty położone w sercu Gdańska, których wartość handlowa wynosiła około
miliarda złotych. Niestety, jak wiemy, stocznia została sprzedana praktycznie
za darmo.
Czy mieli Państwo
już wtedy informację, że Stocznia Gdynia otrzyma Państwa stocznię?
- Tak. Podczas spotkania z Komisją Krajową NSZZ "Solidarność" na
temat Stoczni Gdańskiej otrzymaliśmy od stoczniowców gdańskiej
"Solidarności" dokument z marca 1997 roku pt. "Wykorzystanie części
majątku (nieruchomości wyposażenia) spółki Stocznia Gdańska S.A. w upadłości
dla potrzeb Stocznia Gdynia S.A.". Wiedzieliśmy więc, że Stocznia Gdynia
była już gotowa do przejęcia Stoczni Gdańskiej. To można nazwać
"wrogim przejęciem". Powołując się na informację prasową,
powiedziałem w jednej z audycji Radia Maryja, że bankrut kupuje bankruta...
Czyli już
wcześniej zapadła decyzja o sprzedaży Stoczni Gdańskiej?
- Tak. Było już wiadomo, że stocznię dostaje Janusz Szlanta.
W jaki sposób
chcieli Państwo ją przed tym obronić?
- Doprowadziliśmy m.in. do spotkania ekspertów i posłów w Ministerstwie
Skarbu Państwa. Jego celem miała być dyskusja, w jaki sposób pomóc stoczni,
żeby została zawarta ugoda z wierzycielami. Jakież było nasze zdumienie,
kiedy na liście obecności przeczytaliśmy nagłówek: "Lista uczestników
spotkania w Ministerstwie Skarbu Państwa dotyczącego sprzedaży Stoczni Gdańskiej"...
Jest to bardzo żałosne.
Komu w takim
razie najbardziej zależało na sprzedaży stoczni?
- Od początku naszej współpracy za sprzedażą optowało Stowarzyszenie
"Solidarni ze Stocznią Gdańską". My cały czas byliśmy za ugodą
stoczni z wierzycielami.
Niestety, w
tamtym czasie część działaczy "Solidarności" uczestniczyła w
sprzedaży zakładów polskich...
- Taka jest prawda.
Dlaczego więc
teraz mają czelność kłamać, że to Ojciec Dyrektor zdefraudował pieniądze
przeznaczone na ratowanie stoczni?
- Prokuratura dwukrotnie umarzała postępowanie w sprawie pieniędzy
przekazanych na ratowanie Stoczni Gdańskiej. Raz było to za rządów AWS,
drugi - za rządów Millera, a trudno przecież go posądzać o jakąkolwiek życzliwość
w stosunku do Ojca Dyrektora i Radia Maryja. Gdyby tylko była jakaś podstawa,
żeby wszcząć postępowanie jeszcze raz, to by zostało ono na pewno
przeprowadzone. Takie zażalenie o popełnieniu przestępstwa złożył do
prokuratury cytowany przez "Gazetę Wyborczą" Bronisław Jachym.
Otrzymał odpowiedź, że sprawa została rozpatrzona i nie ma absolutnie żadnych
podstaw prawnych, żeby wszcząć proces. Sprawa została umorzona.
Od momentu przejęcia Stoczni Gdańskiej przez Stocznię Gdynia powstał
problem, co zrobić z pieniędzmi zgromadzonymi na ratowanie stoczni. Na antenie
Radia Maryja ogłaszano komunikat informujący darczyńców o zaistniałej całkowicie
nowej sytuacji. Informowano, że darczyńcy sami powinni zdecydować o swoich
pieniądzach. Każdy z darczyńców, który ma dokument potwierdzający wpłatę,
mógł otrzymać zwrot zdeponowanych pieniędzy. Wielu ludzi taki zwrot otrzymało.
Kolejna część osób zadeklarowała przeznaczenie swoich pieniężnych darów
na inne, równie chwalebne cele, upoważniając do tego Ojca Dyrektora.
Ktokolwiek śmie posądzać toruńskiego kapłana, tak dziś poniewieranego, o
jakieś szalbierstwa, jest po prostu człowiekiem niegodziwym.
Jest też grupa osób mających nadzieję, że sprawa Stoczni Gdańskiej nie
jest ostatecznie zamknięta. W tym względzie pewnym jasnym promykiem nadziei może
być złożony w grudniu 2005 r. przez członków komitetu wniosek do ministra
sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry o rewizję nadzwyczajną w sprawie nieprawidłowości
związanych ze sprzedażą Stoczni Gdańskiej.
Czyli prawda
jest inna od tej, którą "Gazeta Wyborcza" stara się przeforsować...
- Oczywiście. W artykule "Gazety Wyborczej" pomylone zostały fakty i
podana nieprawda. Sam M. Sandecki, współautor, przyznał, że artykuł pisany
był pośpiesznie. Wygląda na to, że nie chodziło tu o podanie prawdziwych
faktów, lecz o atak na Radio Maryja i Ojca Dyrektora.
Dziękuję
Panu za rozmowę.
Piotr
Czartoryski-Sziler
4
kadencja, 24 posiedzenie, 1 dzień (19.06.2002)
Oświadczenia.
Poseł
Gertruda Szumska:
Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Ostatnie wydarzenia, to jest przekazanie do
zatwierdzenia planów zagospodarowania terenów postoczniowych do biura miasta
Gdańska przez Synergię ,99 i zapowiedź prokuratora krajowego w sprawie przestępców
z zarządu Stoczni Szczecińskiej, a także w oparciu o korespondencję
skierowaną do parlamentarzystów przez działaczy Stowarzyszenia Akcjonariuszy
i Obrońców Stoczni Gdańskiej ARKA, zadałam panu ministrowi skarbu państwa
oraz pani minister sprawiedliwości kilka pytań. Myślę, że przyszedł czas,
aby przedstawić państwu treść z ½Głosu Arki½, nr 3: Trzech ludzi wynajętych
za obce pieniądze opanowało dobry statek wraz z załogą. Załogę spędzili
pod podkład z zamiarem zatopienia statku wraz z załogą. Jedynie trzech ludzi
miało odwagę sprzeciwić im się i uciekli na nadbudówkę, aby powiadomić
innych ludzi, aby nagłośnić sprawę. Jednak ci, co opanowali statek, rzucili
się za nimi w pościg. Najpierw nożem chcieli ich zatrzymać na drabinkach
prowadzących do góry na nadbudówkę, jednak to się nie udało i zaczęli do
nich strzelać. Po załatwieniu tych opornych wrócili do zalewania przez bulaje
ogromną ilością wody statku wraz z załogą. Teraz na powierzchni znajduje się
½wydmuszka½, jak to określił obecny wojewoda pomorski Jan Ryszard Kurylczyk
- ½jajko½ bardzo sprytnie i umiejętnie wyssało trzech panów: Kierkowskiego,
Szlantę i Buczkowskiego.
Kluczem do sprawy jest powstanie i działanie SFI SA - 25 czerwca 1997 r.
utworzyły go dwie osoby z zarządu Stoczni Gdynia i jedna z rady nadzorczej
wraz ze swoimi najbliższymi rodzinami. W tajemnicy przed pozostałymi osobami z
rady nadzorczej. Dowód - jeden z przedstawicieli skarbu państwa zadał zarządowi
pytanie: ½Czy możemy dzisiaj obejrzeć statut SFI SA; czy jest coś takiego,
czego zarząd boi się ujawnić? Panowie boją się ujawnić coś kompromitującego,
bo odczucie moje jest takie, że jest coś kompromitującego, wobec tego nie można
ujawnić, ale można zmienić...½ (źródło: Kontrola NIK, nr ewidencyjny
6/2000/1999/002/DSP marzec 2000).
Następnie pod zastaw SFI wzięto kredyt na zakup części akcji Stoczni Gdynia.
I te sprawdzone wzorce ci panowie przerzucili na Stocznię Gdańską, przewłaszczając
ją za kredyt zaciągnięty pod przyszłe tereny Stoczni Gdańskiej. Następnie
się ją zadłuża, aby doprowadzić ją do właściwego upadku. Robi się to w
ten sposób - przez inną spółeczkę zaciąga się krótkoterminowe kredyty, a
robociznę finansuje się ze zwrotu podatku VAT. W ten sposób firmę na oczach
ministra skarbu państwa doprowadza się do upadłości.
Tym dobrym statkiem była Stocznia Gdańska SA. A akcjonariusze wskazali
prokuraturze pana Lewandowskiego, pana Płażyńskiego i sędziego Kardasia.
A oto świadectwa ludzi, którzy autentycznie ratowali Stocznię Gdańską.
Bolesław Hutyra, wiosna 2000 r., przed budynkiem Komisji Krajowej ½Solidarności½:
½Niestety z premierem Buzkiem nie mogłem się porozumieć. Oszukał mnie
kilkakrotnie, a za to, że napisałem pismo i przedstawiłem to Najwyższej
Izbie Kontroli i Komisji Skarbu Państwa, zostałem zwolniony z pracy½.
Bolesław Hutyra, kwiecień 2000 r., przed Sądem Apelacyjnym w Gdańsku:
½Przytoczono prawo upadłościowe z jednej strony. Zarząd upadłej stoczni miał
do dyspozycji 640 mln zł, daliśmy takie konsorcjum finansowe na podstawie
kilkudziesięciu milionów złotych zebranych społecznie; i sędzia Kardaś to
nie jest sędzia, to jest pan Kardaś - i mogą mnie zamknąć. Pan Kardaś nie
przyjął tego w ogóle, nie wziął tego pod uwagę, mało - pan Kardaś podjął
decyzję na sprzedaż stoczni, nie czytając tajnego protokołu, który był
zalakowany i do dzisiejszego dnia jest zalakowany. Jak pan Kardaś (bo to nie sędzia)
mógł dać zgodę, nie czytając tajnego dokumentu? Chcę te bardzo ostre słowa
skierować tu, do sądu, bo na pewno mnie nagrywają i mnie słyszą. Nie
popuścimy½.
Bolesław Hutyra, lipiec 2000 r., spotkanie z Januszem Śniadkiem, członkiem
Rady Nadzorczej Stoczni Gdynia: ½Panie przewodniczący, zarzucił mi pan, że
tak ostro się wypowiadam, a jestem człowiekiem wierzącym; to, co mówię, to
piszę. Ja w piśmie napisałem, że stoczniowcy zostali oszukani. Jeżeli
chodzi o pieniądze ½cegiełki½, to chcę panu powiedzieć, co w piśmie tam
jest zaznaczone, że dziękujemy panu Marianowi Krzaklewskiemu, że przyczynił
się do tego, że pieniądze ½cegiełki½, jak również zebrane na koncie
Radia Maryja dały 640 mln zł. Na wniosek pana Macieja Płażyńskiego, ja tu mówię
i nie zarzucam, wpłynął na sąd, proszę pana, i sąd tego nie przyjął. I
to jest zarzut, który bada prokurator, bo jak można było nie przyjąć społecznych
pieniędzy. Oddać stocznię trzem cwaniakom za 4 tys. zł. I pan jako członek
rady nadzorczej, pan wie dokładnie, co było w Gdyni. Gdynia była zadłużona
na 200 mln zł. Banki - a jakie, to pan wie - nie dawały pieniędzy. Pan
Szlanta nadzorował, by nie dać pieniędzy. Tak - on był przedstawicielem banków.
Stał statek na doku, o czym pan wie, Cegielski nie dawał silnika, boście nie
mieli pieniędzy, wyłączano wam prąd między godz. 10 a 14. Pan Szlanta nie
dawał pieniędzy. Jak pan Szlanta ukradł, to mówię wyraźnie, 39% akcji
Stoczni Gdynia za 102 tys. zł razem z panami Kierkowskim, Buczkowskim, to,
proszę pana, sypnął pieniędzmi i nagle Gdynia idzie do przodu. Wie pan
doskonale jako przewodniczący Solidarności, że AWS zażądał, abyśmy
zlikwidowali Gdynię i Gdańsk. Wyście się wcale na to nie zgodzili, ale
wstrzymał to dyrektor departamentu i mamy na 5 lat to przyzwolenie, że możemy
produkować. To była wielka afera w Brukseli, o tym pan wie, ruszono Gdynię i
Gdańsk. Natomiast dlaczego tym trzem panom sprzedano tereny stoczni warte 1750
mln również za 4 tys. zł? Tam teraz zarejestrują spółkę Synergia w
Radomiu i tereny sprzedali Amerykanom, nasze tereny tutaj. Pan Płażyński
dlaczego zawinił, a wiem dokładnie, że wpływał na sąd, chcemy tylko, by było
państwo prawa. Na zebraniu Solidarności było 60 osób, pytam się pana
Borowczaka, czy by nie wpłynął na sąd, aby o dzień przedłużył decyzję,
bo była rada wierzycieli uprzywilejowanych, a pan Borowczak powiedział w
obecności 60 osób: nie będę występował przeciwko Płażyńskiemu. Pan
Buzek dał słowo honoru, że wszyscy wierzyciele uprzywilejowani dadzą zgodę
na układ, ale mówi, jak prawo. W tym czasie wysłał pana Płażyńskiego i
pan Płażyński rozmawiał w sądzie i przyspieszyli decyzję sądu, i nie wzięli
naszych pieniędzy pod uwagę. Zbieram podpisy, co pierwsze podpisał pan
przewodniczący Marian Krzaklewski w obronie stoczni. Idę do SLD-dowca,
ministra transportu pana Liberadzkiego, który powiedział: A Maciek panu
podpisał? Nie - to ja nie będę przeciwko Maćkowi występował. Następnie
jak dał Buzek słowo honoru, Komołowski miał to nadzorować. Komołowski: ja
muszę uzgodnić z panem Płażyńskim, ja mówię: co pan uzgadnia z panem Płażyńskim?
Władza ustawodawcza z władzą wykonawczą - bo Płażyński tym rządzi. Mam,
proszę pana, podstawy sądzić i mówić prawdę, bo również jako chrześcijanin
jestem zobowiązany do prawdy, bo Chrystus powiedział: Jestem drogą, prawdą i
życiem½.
Ja wiem, że to jeszcze 5 minut, więc może przerwę, panie marszałku, i jutro
bym dokończyła.
PROKURATOR GENERALNY
I MINISTER SPRAWIEDLIWOŚCI RP
Pan Lech KACZYŃSKIp; KACZYŃSKI
Al. Ujazdowskie 11
00-950 Warszawa
DONIESIENIE O PRZESTĘPSTWIE
Zarząd Krajowy partii politycznej Polskiego Ruchu Uwłaszczeniowego nr rej
33/96 składa doniesienie o przestępstwie morderstwa na zlecenie, bliskich
naszych sympatyków, członków Zarządu Stowarzyszenia Akcjonariuszy i Obrońców
Stoczni Gdańskiej „ARKA”
Panów: kapitana żw. Bolesława HUTYRĘ
Mariana MOĆKO
Andrzeja BUGAJSKIEGO
Wyżej wymienieni w dniu 15 września 2000 roku byli umówieni na spotkanie z
Ministrem Skarbu Państwa na godz. 9 00 w Warszawie. Na trasie Gdańsk
–Warszawa jadąc samochodem osobowym m-ki Opel calibra ponieśli śmierć
zderzając się z ciężką maszyną drogową poruszającą się samotnie po ich
trasie w godz. 7 00 a 8 00 rano.
W warunkach bardzo dobrej pogody i na odcinku prostej drogi , przy doświadczonym
i zrównoważonym kierowcy zostali zmiażdżeni przez tę maszynę w okolicach
miejscowości Powierż koło Nidzicy.oło Nidzicy.
Na motyw przestępczy wypadku wskazują następujące przesłanki:
Można wskazać wpływowe siły polityczne zainteresowane niedopuszczeniem do
rozmów przedstawicieli obrońców stoczni Gdańskiej z Ministrem Skarbu, w
przeddzień bardzo ważnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej.
Przy zamordowanych służba zdrowia nie znalazła dokumentów osobistych, pieniędzy
i dokumentów Stoczni Gdańskiej, mimo oczywistego ich posiadania, co spowodowało
zaliczenie ich do osób nie znanych.
W chwili wypadku kpt. żw. Bolesław Hutyra zdążył połączyć się telefonem
komórkowym z organizującym spotkanie członkiem naszych władz, lecz nie ukończył
przekazanie informacji w wyniku czyjeś interwencji.
Na sekcji zwłok kpt. Hutyry okazało się , ze ma zmiażdżoną głowę a nie
uszkodzony tułów, więc jak wybrał numer telefonu i mówił mając ciężko
uszkodzoną głowę.
Brak jest postronnych świadków wypadku mimo, że jest to bardzo ruchliwa
trasa. Są przesłanki , że ruch był dwustronnie zatrzymany w pewnej odległości
od wypadku.
Ponadto w Ministerstwie Skarbu odczuwało się przekonanie , że do rozmów nie
dojdzie, mimo braku oficjalnej informacji o wypadku.
W oparciu o powyższe oraz wizję lokalną wypadku można domniemać, że stojąca
na poboczu maszyna drogowa w bliskiej odległości wtargnęła na jezdnię do tyłu,
pod jadący ponad 100 km /godz opel colibrę.
Po oczyszczeniu ofiar wypadku z dokumentów identyfikujących i pieniędzy a może
dobiciu ofiar, ciężka maszyna cofając się dalej domiażdźyła samochód
wraz z pasażerami.
Po analizie mamy prawo przypuszczać , że było to morderstwo polityczne na
zlecenie i domagamy się wszczęcia dochodzenia przez specjalną ekipę pod
nadzorem osobistym Prokuratora Generalnego RP. Jednocześnie wnosimy o
dopuszczenie do sprawy wskazanego przez nas przedstawiciela społecznego, celem
reprezentowania rodziny ofiar i organizacje, które reprezentowali.
Mamy nadzieję, że sprawców i zleceniodawców tego morderstwa dosięgnie
surowa sprawiedliwość a nie zakończy się kolejnym umorzeniem niewyjaśnionej
sprawy.
Za Zarząd Krajowy Polskiego Ruchu Uwłaszczeniowego.
mgr inż. Jan G. Grudniewski /0-601 36 19 62/
Do wiadomości: Polska Agencja Prasowa www.prug.pl
Radio Maryja Toruń
Środki masowego przekazu
PS. Dzisiaj,we wtorek 10.07.br Telewizja PULS
godzina 21:50
Program "Pod prąd"
Gościem będzie Michał Wysocki,kierowca karetki pogotowia, niesłusznie oskarżony
i skazany w procesie Przemyka,autor książki "Osaczony złem
Stoczniowy sekret Rydzyka
– nowe sensacyjne fakty
W wyniku wielomiesięcznego śledztwa
dziennikarskiego "Gazeta Polska" dotarła do nowych materiałów w
sprawie zbiórki na ratowanie Stoczni Gdańskiej. Po raz pierwszy publikuje
listy, które do dyrektora Radia Maryja skierował przewodniczący komitetu
ratowania stoczni, kapitan Żeglugi Wielkiej Bolesław Hutyra. Zginął on później
w niejasnych okolicznościach.
Sprawa
pieniędzy ze zbiórki na ratowanie Stoczni Gdańskiej wciąż pozostaje jednym
z największych sekretów dyrektora Radia Maryja, ojca Tadeusza Rydzyka. Pieniądze
zniknęły. Dotarliśmy do listów, których autorem jest przewodniczący Społecznego
Komitetu Ratowania Stoczni Gdańskiej, kapitan Żeglugi Wielkiej Bolesław
Hutyra. Domaga się w nich od ojca Rydzyka i osób związanych z Radiem Maryja,
m.in. bp. Edwarda Frankowskiego i
ojca prof. Alberta Krąpca,
wyjaśnienia niejasnej sytuacji funduszy zebranych na ratowanie stoczni. W
odpowiedzi spotkał go brutalny atak, przeprowadzony przez otoczenie ojca
dyrektora.
„Jestem zmuszony prosić o pomoc
w uzyskaniu szczerej rozmowy O. Dyrektorem Radia Maryja, gdyż od maja 1997 r.
takiej możliwości nie miałem” – czytamy w jednym z listów. –
„Napotkałem jednak kategoryczny sprzeciw i nieszczerość oraz fałszywe pomówienia
mojej osoby...”. Ojciec, nawet
po atakach ze strony ludzi Radia Maryja, usiłował sprawę wyjaśnić wewnątrz
środowiska, troszczył się o to radio – mówi Tomasz Hutyra, syn Bolesława.
Ludzie Rydzyka potraktowali go niesprawiedliwie i brutalnie. To było dla nas
piekło.
15
września 2000 r. Bolesław Hutyra zginął w wypadku samochodowym, którego
okoliczności do dziś pozostają niejasne. Ojciec wspólnie z dwoma osobami
jechał na spotkanie z ministrem skarbu. Spotkanie miało dotyczyć sytuacji
Stoczni Gdańskiej. Wszyscy zginęli - mówi T. Hutyra. Nie chcę nikogo
winić, faktem jest jednak, że szczegóły wypadku były bardzo dziwne, a przez
śmierć ojca stracona została Stocznia Gdańska, a także szansa na wyjaśnienie
tajemnicy zbiórki. Pozostałe osoby, które mają wiedzę na ten temat, to
ludzie z najbliższego otoczenia ojca dyrektora. Nabrały one wody w usta –
dodaje.
Przemysław Harczuk, Piotr Łuczuk
From: Leon
Bod Bielski
To: APPn- "GW"- artur.wnuk@bialystok.agora.pl ; APPn- "GW"-
dariusz.andrzejuk ; info ; jaceksalijop@wp.pl ; Korwin ; APPz- jerzyrobertnowak@onet.pl
Sent: Wednesday, August 31, 2005 6:25 PM
Subject: Starej Pannie stuknęło 25 lat, a oni wciąż sycą się jej
wdziękami...
SW
artykule Tomasza Gawińskiego "Kolebka Solidarności" czytam pewien
akapit - i oczom nie wierzę, cyt: "W 1997 roku w ratowanie upadającej
Stoczni Gdańskiej angażuje się kpt.ż.w. Bolesław Hutyra(...) Wcześniej
działa już w kole Przyjaciół Radia Maryja, aby nagłośnić w ten sposób
sytuację stoczni i zebrać środki na jej ratowanie... (...) Potem schedę
przejmuje po nim ojciec Tadeusz Rydzyk, ale DO DZIŚ NIE WIADOMO, CO STAŁO SIĘ
Z ZEBRANYMI PIENIĘDZMI."-koniec cytatu.
Czytałem
ten akapit kilka razy i nie mogę uwierzyć, jak to jest możliwe w "Państwie
Prawa" i czujnej nad wyraz prokuratury jeśli idzie o aresztowanie
licealisty za krzywo wklejone zdjęcie w legitymacji, by po upływie 7 lat nadal
NIKT NICZEGO NIE WIEDZIAŁ, o-jeśli mnie pamięć nie myli - ponad 20 milionach
PLN, o których wiadomo, że na pewno trafiły na subkonto RM?? Kto skutecznie i
trwale stępił czujność prokuratur terenowych i Prokuratora Generalnego IIIR
Parafialnej, że - pomimo dzwonków alarmowych Afery Salezjańskiej, gdzie
"trup" oszukanych naiwniaków ściele się gęsto a 500 mln zł wsiąkło
w chłonny, bezdenno-bagienny grunt Lubińsko- Salezjańskiej Komadorii- do dziś
się ze swego "dolce farniente" nie obudzili??? Proszę sobie uzmysłowić
- 7lat bezczynności, zwłoki i urzędowego zaniechania, czyli zaniedbania obowiązków!!!
Gdyby nie totalny, paraliżujący prokuratorów strach przed wielebnymi - właśnie
na dniach mijałoby O.Rydzykowi 7 lat, czyli 1/5 orzeczonej kary pobytu tam,
gdzie od dawna jego miejsce!!!
Panowie
prokuratorzy, nad grobem IIIRP wzywam Was - obudźcie się, wstańcie z kolan,
wyjdźcie spod sutanny, rozejrzyjcie się po bagnisku waszych zaniechań - i weźcie
się do rzetelnej roboty, a nie do ścigania za spamownictwo tych, którzy głosem
wołającego na puszczy próbują was obudzić z letargu odurzenia
podsutannowymi miazmatami!! 16 lat przemian to w większości przemiany stricte
kryminalne i kryminogenne - a wy się nie zrywacie, cnoty Panny "S"
nie bronicie, aferzystów i złodziei bez względu na noszone koloratki i habity
nie ścigacie? Dla otrzeźwienia i ochłody głów rozgrzanych mszami świętymi
przeczytajcie sobie punkt drugi postulatów o "udostępnieniu środków
masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań"- co z niego, oprócz
tego, co "widać, słychać i czuć" jak spalarnie senatora Stokłosy,
w medialnej praktyce nam pozostało??
Właśnie
idzie w TV sprawozdanie z nad wyraz uroczystych obchodów 25-lecia staropanieńskiego
zgorzknienia Panny "S". Patrzę i po raz drugi oczom nie wierzę, ile
widzę na ekranie dostojnie odzianych dostojnych g.(ości), które zręcznie
"doczepiły się do Okrętu "S" i już od 25 lat gromko krzyczą-PŁYNIEMY!!
"Wśród nich bogato reprezentowani szefowie inkryminowanego o. Rydzyka, o
którym można napisać wiele prawdy najświętszej, tylko- dzięki Bogu(!!) i
nierychliwości wspomnianych prokuratorskich sabotażystów - nie tej prawdy,
gdzie wielebny skręcił i utopił tyle milionów złotych, zarówno z wyłudzonych
świadectw udziałowych jak i wspomnianego subkonta!!! Moje najszczersze
gratulacje oraz "order za tchórzostwo i zdradę interesu narodowego"
dla wszystkich naszych śnieżnobiałych jak lelija, do bólu upierdliwych w
"dochodzeniu prawdy" o 100.000 złotych rozbieżności w deklaracjach
majątkowych pewnego kandydata, panów byłych i obecnych prokuratorów
generalnych: Kurczuka, Kalwasa, prawego Wassermana, lewego Jaskierni, panny
nienajświętszej do śmierci już dziewicy, parafianki Suchockiej, Lecha
Debilju Kaczyńskiego... oraz dla samego W. Cimoszewicza, który - o ironio losu
- wpadł teraz w pajęcze sieci swoich poprzedników na urzędzie i nad wyraz
cienko przędzie, oraz dla innych tu pominiętych herosów prawa i sprawiedliwości
(społecznej), 21 podeptanych postulatów- i morza niepotrzebnie wytoczonej
patoki nad gorzką jak piołun szczęśliwością ludu tego, na którego barki,
konta, oprocentowanie wkladów(o ile je jeszcze ktoś, oprócz p.Kulczyków,
posiada...) i każdy zakupiony bochenek "chleba naszego powszedniego"
spadło dobrodziejstwo zwycięstwa "Solidarności"!!
o.Leon
Bod Bielski
List
otwarty do o. Rydzyka |
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus O. Tadeusz Rydzyk, Dyrektor Radia Maryja Splot wydarzeń rozgrywających się w „Naszym
Dzienniku” w ostatnich kilkunastu miesiącach skłania mnie do konieczności
pisemnego poinformowania Ojca, dlaczego i co skłoniło mnie do rezygnacji
z pracy w „Naszym Dzienniku” w dniu 20 czerwca br. – oczywiście –
z trzymiesięcznym okresem jej wypowiedzenia. Otóż od jakiegoś czasu narastająca arogancja –
delikatnie rzecz ujmując – Pani Ewy Sołowiej wobec większości podwładnych,
poza nielicznymi wyjątkami, brak jakichkolwiek rzeczowych rozmów z zespołem
redaktorów, powtarzające się publiczne połajanki podwładnych, długie
pogadanki jak trzeba kochać Boga i Ojczyznę wygłaszane na kolegiach
redakcyjnych, na których brakowało czasu na merytoryczne dyskusje, wręcz
„burze mózgów”, rosnące napięcie wśród redaktorów podsycane
sprytnie przez zupełnie bezkarną w swoich działaniach Panią Katarzynę
Orłowską-Popławską, (Pani Katarzyna cieszy się wśród zespołu opinią
niezwykle sprytnej intrygantki), systematycznie spadające zarobki i zupełnie
niejasne zasady ich określania, nieszanowanie godności człowieka w
codziennym życiu redakcyjnym i szereg innych działań red. Ewy Sołowiej
przyczyniły się do stworzenia niebywałej zapaści organizacyjnej
redakcji „Naszego Dziennika”. Skutki tejże zapaści, niestety,
widoczne są już od dłuższego czasu. Jednak w tym roku proces destrukcji nasilił się
najbardziej – Pani Ewa Sołowiej, najczęściej powodowana przypływami
niesłychanej wprost furii, wyrzuciła z pracy wielu ludzi, którzy w jej
oczach w ciągu kilku minut okazywali się nieprzydatni. Wręcz ogłaszała
ich zdrajcami „Naszego Dziennika”. Tylko w tym roku redakcję opuściło,
bądź za chwilę opuści, kilkanaście osób. Są to osoby bądź to
wyrzucone w stylu ( Panie Piotrze, Romku etc. proszę w 5 minut opuścić
redakcję – niesłychane!), bądź są to osoby, które odchodzą same,
czyniąc to na znak protestu przeciwko deptaniu godności człowieka. Po
jakimś czasie „postoju na bruku” znajdują sobie pracę. Cóż mają
niby czynić – rozpaczać i błagać Panią Ewę Sołowiej o pozwolenie
powrotu pod jej autorytarne rządy. Po co? Wiem, że w chwilach refleksji
po takim wybuchu gwałtownych uczuć pewnie chciałaby odwrócić sytuację
i czas. Czemu zresztą Pani Ewie wcale się nie dziwię. Dlatego zadaję sobie pytanie: jak to możliwe, aby
dorobek „Naszego Dziennika” mozolnie budowany przez ostatnie 9 lat, był
tak gwałtownie marnotrawiony w ostatnich miesiącach poprzez
nieodpowiedzialną politykę personalną, dziwaczne formy zatrudniania
itp. Do czego to może doprowadzić? Strach pomyśleć. Ludzie, którzy pozostają w redakcji są już na
granicy wytrzymałości nerwowej. Za chwilę tam może się stać coś
niedobrego! Pani Ewa Sołowiej zupełnie nie radzi sobie m.in. z polityką
kadrową. Pomijam fakt, że tak doprawdy nigdy jej nie było. Myślenie,
że dzisiaj ludzi można bezkarnie wyszydzać, wyrzucać i wymieniać, jak
zużyte robocze rękawiczki budzi tylko litość. Arogancja wobec
pracownika to błąd! Takich działań w żaden sposób nie da się
wszczepić w podstawy cywilizacji łacińskiej, z której garściami chcą
korzystać przecież instytucje – dzieła o. Dyrektora. Za takie można
poniekąd uznać „Nasz Dziennik”. Dlatego ludzie odchodzą z „Naszego Dziennika”.
Jeden po drugim. A Pani Ewa wciąż pozostaje w stanie samouwielbienia dla
swojej nieomylności, gdy gazeta ledwie dyszy. Podsumowując: zgadzam się z celami „Naszego
Dziennika”, przez lata starałem się jak mogłem najlepiej je realizować.
Jednak zmuszony jestem zaprotestować jako katolik i Polak przeciw metodom
zarządzania zespołem redakcyjnym. Dla mnie takie metody są zupełnie
niezrozumiałe i nigdy ich nie zaakceptuję. Są obce. Nie rozumiem zatem
dlaczego z takim niezrozumiałym uporem – godnym lepszej sprawy – są
praktykowane w „Naszym Dzienniku” przez Panią Ewę Sołowiej? Nie jestem nowicjuszem w pracy dziennikarskiej. Zaczynałem
w konspiracji. Od 1990 roku pracowałem w gazetach lubelskich, współpracowałem
z Radiem Lublin, „Naszą Polską”, redagowałem „Naszą Wspólnotę”
– polonijną gazetkę Duszpasterstwa Polonii w Austrii. Ojcze Dyrektorze, w „Naszym Dzienniku” pracuję od
marca 1998 roku – najpierw jako korespondent, gdy jeszcze mieszkałem i
pracowałem w Wiedniu, a od 1 września 1998 roku już na etacie. Gdy zespół
redakcyjny dziesiątkowany był – tak doprawdy najczęściej z błahych
przyczyn – przez Panią Ewę Sołowiej, gdy odchodzili doświadczeni
redaktorzy, wśród pozostających jeszcze w pracy powstawał wewnętrzny,
zupełnie ludzki, zrozumiały odruch buntu. Jednak ten bunt był
skutecznie tłumiony przez strach, aby nie być – jak to określaliśmy
między sobą – „następnym do raju”. To był ewidentny mobbing
naszych przełożonych. Mówię to uczciwie i z pewnym zażenowaniem. W efekcie
aby nie być ofukniętym, publicznie ośmieszonym, najczęściej milczeliśmy
i zamykaliśmy się w sobie, nie dając z siebie tego, co moglibyśmy dać,
gdyby takie warunki pracy były stworzone. Czyli po prostu trochę
dziennikarskiej autonomii i możliwości głośnego wyrażania myśli. Bez
narażania się na szyderstwa ze strony Pani Ewy Sołowiej czy jej
protegowanych jak Katarzyna Orłowska-Popławska, a wcześniej Hanna
Budniaczyńska. Gdy kolejni redaktorzy w tym roku otrzymali od Pani Ewy
Sołowiej swoje „5 minut” na opuszczenie redakcji, przy najbliższej
próbie łajania mnie, złożyłem przygotowane wcześniej wymówienie.
Przyznam, że jak wielu innych moich kolegów – żyjąc w ciągłym
zagrożeniu gwałtownych decyzji ze strony Pani Ewy Sołowiej – od kilku
miesięcy nosiłem je przy sobie. Skorzystałem 20 czerwca br. Uważam, że dałem z siebie wiele. Zbudowałem i
redagowałem przez 8 lat Polską Wieś – dział „Naszego Dziennika”,
który utrwalił się w świadomości Czytelników, który – tak myślę
– jest lubiany przez rolników i tych pozostałych czytelników
interesujących się sprawami wiejskimi. Nie zasługuję, wolno mi przecież
tak sądzić, na drwiny, szyderstwa i „dorabianie gęby” przez red. Ewę
Sołowiej Sądzę jednak, że aktualne butne zachowanie Pani Ewy
Sołowiej, która sprawia wrażenie, jakby w życiu redakcyjnym nic
niepokojącego się nie działo (a jednak dzieje się ), doprowadza do
kolejnych odejść dziennikarzy, redaktorów, czy pracownic korekty.
Dalej, mówiąc skrótowo, po prostu już się nie da. I myślę tak nie
tylko ja. Wielu Czytelników „Naszego Dziennika” pewnego dnia z przerażeniem
odkrywa, że już nie ma ich gazety. Smutno mi tego słuchać. Efektem wywołanego przez Panią Ewę Sołowiej kryzysu
mogą być już tylko bolesne straty finansowe poprzez odchodzenie
Czytelników od "”Naszego Dziennika”. Inną rzeczą jest
niewykorzystanie w ubiegłych latach niewiarygodnej wręcz szansy
szerszego „zagospodarowania” potencjalnych czytelników, stojących
trochę z boku, przyglądających się nam. To przyczyniło się do
uczynienia w ten sposób luki w prawej niszy czytelniczej, którą z łatwością,
acz na początku ostrożnie, zajął „Dziennik”. Brak jakiejkolwiek informacji w „Naszym Dzienniku”,
np. ze środy 27 września o prowokacji Renaty Beger i Samoobrony z użyciem
technik operacyjnych, jest zaniechaniem redakcyjnym, które daje wiele do
myślenia. Zatem nasi Czytelnicy muszą dowiadywać się z gazet
liberalnych: „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza” czy
„Dziennik” o wydarzeniach związanych z próbą rozmontowywania rządu.
Dlaczego nie mieli możliwości przeczytania o tych wydarzeniach ze swojej
gazety? Takich przykładów jest więcej. To wszystko, o czym piszę potwierdza Ojca opinię z 20
kwietnia 2003 roku, jaką mogłem usłyszeć podczas naszej dłuższej
rozmowy w ogrodzie za „Domem Słowa”, że nie ma Ojciec takiego wpływu
na „Nasz Dziennik”, jaki chciałby zapewne mieć, że Pani Ewie Sołowiej
tak niezręcznie jest podpowiadane. Szczerze mówiąc – nie dowierzałem.
To było wtedy, gdy Pani Ewa Sołowiej podejmowała próby wyrzucenia mnie
z redakcji, jak kilka dni wcześniej wyrzuciła Roberta Knapa i Artura
Winiarczyka. Po tej naszej rozmowie w ogrodzie zostałem w redakcji. Tak
jak wyżej wymienieni moi koledzy. Nawet przez jakiś czas dano mi spokój.
Jednak już nigdy nie doszło do jakiejkolwiek dłuższej rozmowy między
Panią Ewą Sołowiej a mną. Był już tylko mur. Na koniec pozwalam sobie podziękować za wieloletnią
współpracę z Radiem Maryja i żałuję tylko, że tak nagle, bez słowa
– jakiegokolwiek – ta współpraca została – przerwana w dniu 20
czerwca br. mimo że pracowałem jeszcze do 20 września. Marek
Garbacz |
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - tematy do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
"AFERY
PRAWA" - Niezależne
Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com
Stowarzyszenia Ochrony Praw Obywatelskich Zespół redakcyjny: Zdzisław Raczkowski, Witold Ligezowski, Małgorzata Madziar, Krzysztof Maciąg, Zygfryd Wilk, Bogdan Goczyński, Zygmunt Jan Prusiński oraz wielu sympatyków SOPO |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.