opublikowano: 23-02-2011
BEZ
STRACHU Albin
Siwak - Taka jest PRAWDZIWA HISTORIA KOMUNISTYCZNEJ Rosji...
Rozdział
XV Rusłanowa
W 1989 roku
pracowałem jako radca ambasady polskiej
w Trypolisie w Libii. Mogłem poruszać się
po całym obszarze Libii, co zresztą
robiłem, odwiedzając licznych rozrzuconych tam
Polaków, nie mogłem natomiast przyjeżdżać do Polski, wtedy, kiedy chciałem
i samemu wyznaczać sobie termin urlopu.
Według specjalnej uchwały biura politycznego, członkowie
Komitetu Centralnego mogli przyjeżdżać na posiedzenia KC wyłącznie z Europy, rzekomo, z Afryki były już za duże koszty
podróży.
Koledzy mówili
mi jednak że uchwałę tę wymyślono i wprowadzono w życie wyłącznie z
mojego powodu. Mimo że byłem w Libii, byłem przecież nadal członkiem
Komitetu Centralnego
i bano się, że zabierając głos, mogę pokrzyżować plany najwyższej trójce, to jest - Jaruzelskiemu, Siwickiemu i
Kiszczakowi. Od paru lat wiedziałem, że nastąpi
zmiana ustroju, gdyż informacje, jakie
otrzymywałem zawsze były prawdziwe. Więc i tą, że Polska jako
pierwsza w bloku socjalistycznym rozpocznie proces zmiany ustroju, traktowałem
poważnie i wierzyłem w to.
Do dziś żyją
moi koledzy, którzy tuż przed odlotem do Libii
przyszli mnie pżegnać. Wtedy bez ogródek powiedziałem
im, że wyjeżdżam
z Polski socjalistycznej,
ale jak wrócę, będzie tu już panował zdziczały, bandycki kapitalizm. Wszyscy
wtedy głęboko zaprotestowali.
„Więc Wam powiem, że ta lawina
już ruszyła i w Polsce nie ma już ludzi, żeby ją zatrzymać" - powiedziałem.
Na te słowa też oznajmili, że się mylę. Następnego dnia odlatywałem. Przechodziłem
specjalnym przejściem, a w salonce
„Zobaczymy się w kapitalizmie,
a nie socjalizmie".
Wcale nie dodałem otuchy znajomym, gdyż wielu z nich
wiedziało, że jeśli tak mówię, to w oparciu o dobrą wiedzę. Ja z kolei byłem
pewien że jeszcze dziś ci co trzeba otrzymają notatkę z tego co mówiłem.
Dowodem, że tak się stało
jest fakt, że byłem jedynym członkiem KC, dla którego specjalnie wymyślono
uchwałę, o której wspomniałem. Owszem, byli przede mną członkowie KC w
Libii, ale wtedy mogli się jeszcze swobodnie poruszać do kraju. Równolegle byli też członkowie nieomal we
wszystkich krajach naszego bloku, ale do nich ta uchwała się nie stosowała.
Szkoda więc, że tylko mnie dotyczyły te obostrzenia,
bo byłem zdecydowany również na zmianę tego co było na coś
lepszego.
Cały duży
zespól ludzi pracował nad tym w końcowej fazie
ustroju, ale nasze plany zakładały jako
kanon, że kopalnie, huty, koleje, żegluga
morska i banki zostaną w rękach
państwa, reszta będzie z kolei
sprywatyzowana po uprzednim tzw.
remanencie całego majątku. Tymczasem wielu moich kolegów dogadało się
już z ludźmi Solidarności i ustalili co i jak podzielą między siebie.
Wielu z nich
przychodziło już wcześniej do mnie i mówiło:
„Albin, czemuś ty taki głupi. Chodź do nas, a nie będziesz żałował.
I tak rozdrapią to wszystko, jeśli my nie weźmiemy w porę".
Oficjalnie wieszali psy na działaczach
Solidarności, nieoficjalnie - spotykali się i przy wódce robili plany jak
przejąć konkretne zakłady. Kiedy moi towarzysze i ich koledzy z Solidarności
zorientowali się, że ja odmawiam wchodzenia w taki układ,
to po roku 1989 uknuli, że wszyscy mądrzy
i inteligentni, którzy ze mną trzymali, teraz się mnie wstydzą i unikają.
Dziennikarzom, z powodu mojej
wojny z ich szefem St. Bratkowskim, było to na rękę, więc umacniano społeczeństwo
w przekonaniu, że odcięli się ode mnie i to
słusznie, bo byłem najbardziej twardym betonem
wśród betonu. Dlaczego taką formę walki ze mną
wybrali, opisuję w innych rozdziałach.
Wracam jednak do roku
1989. Moja żona i dzieci otrzymywały urlop
co roku, ale nigdy razem ze mną. Z początku nie mogłem zrozumieć
dlaczego, dopiero mój przyjaciel z MSW,
gdy przyjechał do mnie wyjaśnił mi dwie sprawy. „Dają ci, Albin co
roku służbowy samochód jak jesteś na urlopie?"
- pyta. „Tak, dają". „A zastanawiasz się, co ty wozisz w tym
samochodzie i z kim rozmawiasz? Jutro -
mówi przyjaciel - przyjadę do ciebie z kolegą i zobaczymy co ty wozisz w tym
samochodzie".
Następnego dnia ustawili w mieszkaniu aparaturę i przyjaciel
zaproponował, że pojedziemy na spacer. Odjechaliśmy kilka kilometrów i w tym
czasie rozmawialiśmy o wielu sprawach. „Myślę,
że wystarczy. Jedziemy do domu"
- mówi. A tam kolega przyjaciela puścił
nam przez głośnik wszystko to, co
obaj rozmawialiśmy. „Nie będziemy usuwać z samochodu tego, co tam włożyli.
Ale ty musisz wiedzieć z kim rozmawiasz i co mówisz. A przede wszystkim, fakty
świadczą za tym, że chcą cię złapać z jakąś dziewczyną. Uważają, że
skoro jesteś sam, bez żony, a dom stoi pusty to
musi to nastąpić”. Poradzili mi co zrobić
z tą aparaturą w samochodzie i
telefonie w domu. Dali mi magnetofon i wspólnie napisaliśmy piosenkę,
nagraliśmy ją i teraz puszczałem ją w samochodzie, a piosenka była wulgarna
i określała tych, co podsłuchują takimi epitetami, że sam się dziwiłem,
że mogłem coś takiego zaśpiewać. No, ale spędziłem
trzydzieści kilka lat na budowie to „łacina” była mi dobrze znana.
Pewnego dnia dzwoni ktoś do mnie, kładę
słuchawkę na podłodze obok magnetofonu i
puszczam swój utwór, wreszcie człowiek po drugiej stronie nie
wytrzymuje i krzyczy do mnie:
„Panie,
wystarczy, że w samochodzie godzinami słucham
kto ja jestem i komu służę, a pan w domu to samo. Daj mi pan
popracować i żyć. To moja praca i nie obrzydzaj mi pan jej". Od
tamtej pory przestałem więc nadawać swój utwór, ale żadnych rozmów też
nie było.
I właśnie w
1989 roku, będąc na urlopie w Polsce, spotkałem znajomego. Od pierwszego słowa
zaczął mi opowiadać, że
jadą z żoną na wycieczkę do Związku Radzieckiego. „A co ty teraz robisz?" - spytał mnie. „Nic, mam jeszcze badania
na choroby tropikalne i amebę, a potem wracam do Libii". „To może byś z nami pojechał na tę wycieczkę?" -
proponuje. „Nie pojadę, bo nie mam złotówek
to raz, a po drugie mam tylko tydzień czasu". „Tydzień to
starczy - zaczął się cieszyć mój przyjaciel - a złotówki my mamy i za
ciebie zapłacimy". No i prawie że siłą
mnie na tę wycieczkę zabrali, ale
nie żałuję, bo spotkałem w Moskwie osobę, o której dużo słyszałem,
ale nigdy osobiście nie spotkałem.
Pierwszego dnia pobytu w Moskwie zdecydowałem, że nie
pójdę ze znajomymi do muzeum na Kremlu, gdyż znam go na
pamięć, tylko zostanę w hotelu. „Nigdy tego nie zobaczycie
jako wycieczka, gdyż te najważniejsze sale i eksponaty nie
są udostępniane i ani Rosjanie, ani wycieczki zagraniczne nie oglądają
tego co pokazują gościom
z bratnich partii. Zobaczyć jednak warto i
to co pokazują, idźcie koniecznie" - mówię
im. Gdy po śniadaniu znajomi pojechali na cały dzień, ja zacząłem
dzwonić do kilku osób, które przez pięć lat jako członek biura politycznego blisko poznałem. Nie miałem żadnego
planu ani wybranej osoby, zdając się na to, kto z nich będzie w domu i kto zechce się ze mną spotkać.
Gdyby były to lata panowania Berii,
dzwonienie z hotelu do np. marszałka Kulikowa czy Kostikowa wywołałoby
natychmiast alarm, zaraz miałbym pod
drzwiami opiekę, która by już oka ze mnie
nie spuściła dopóki byłem na ich terenie. Ale to był rok 1989, w
Polsce następują radykalne zmiany, u nich uciekają Żydzi, wyżsi oficerowie
KGB i NKWD, w pośpiechu do Izraela i na zachód.
Beria nie żyje, a na Łubiance - mateczniku
żydowskiej władzy - popłoch po tym, co zrobił marszałek Żukow. Więc
i telefonami moimi nie było się komu zainteresować.
Okazało się
jednak, że marszałek Kulikow jest akurat
na Krymie w ośrodku rządowym „Jużny", a Kostikow wyjechał gdzieś na
ryby, nie mówiąc nawet żonie gdzie. Kolejnego miałem
w notesie zapisanego Aleksego Meresjewa, byłego pilota myśliwca
z czasów wojny. Napisano o nim książkę pod tytułem „Opowieść
o prawdziwym człowieku". Został strącony poza linią frontu na
terenie zajętym przez Niemców, miał zmiażdżone obie nogi do kolan i w takim stanie w zimie czołgał się kilka dni do swoich do linii frontu. Wyleczył się, ale obie nogi miał
amputowane. Mimo to do końca wojny latał ponownie jako pilot myśliwca na specjalnie dla niego skonstruowanym myśliwcu. Poznaliśmy się w
wyniku pewnych zdarzeń, co opisałem to już w „Trwałych
Śladach".
Przyznam się,
że czytając o nim książkę myślałem, że
napisano ją w celach propagandy i że,
naprawdę tak nie było, ale mogłem sam dotknąć jego protez i sprawdzić.
Aleksy okazał się człowiekiem
bardzo miłym i przy późniejszych wizytach w Moskwie odwiedziłem go
dwa razy. A ponieważ zawsze mnie zapraszał to spróbowałem i teraz zadzwonić.
Okazało się, że jest i prosi mnie, żebym zaraz przyjechał, nawet wysłał
po mnie swój samochód. Nie widzieliśmy się parę lat, ponieważ ja byłem w
Libii. On już powinien być na emeryturze lub jako inwalida wojenny odpoczywać,
ale był człowiekiem-historią, człowiekiem-symbolem, o którym zrobiono dwa
filmy fabularne, więc reprezentował weteranów,
których po wojnie było bardzo dużo. Przywitał mnie bardzo ciepło i,
pokazując ręką przedstawił mi starszą panią
mówiąc krótko, bez imienia - Rusłanowa. Z początku nie poznałem tej pani i nie skojarzyłem jej z główną sprawą,
jaka miała miejsce za czasów Berii. W Rosji jest wiele takich samych nazwisk i
to uśpiło moją uwagę. Kojarzyłem natomiast, że musi być
osobą zasłużoną, skoro jest u Meresjewa. Tu pierwszy lepszy weteran nie mógł
być i tak swobodnie się zachowywać. Zaczęliśmy rozmawiać i ja opowiadam,
że jestem z przyjaciółmi prywatnie na wycieczce, a że znajomi Rosjanie mówili,
że jak tylko będę w Moskwie, żebym do nich zadzwonił, więc dzwoniłem, ale
marszałek Kulikow odpoczywa na Krymie, a
inni się porozjeżdżali. Na dźwięk
nazwiska Kulikow starsza pani zareagowała natychmiast:
„Wy znacie
się z marszałkiem?” - pyta. Mówię że tak.
„Dobrze się znacie?" - spytała znów.
„Myślę, że dość dobrze, na tyle, że mogę powiedzieć, że jesteśmy
przyjaciółmi". „A chcecie z nim rozmawiać?" - spytała ponownie.
„Chcę, ale nie mam takich możliwości".
„Zaraz będziecie z Wiktorem rozmawiać"
- powiedziała. Podeszła do biurka i powiedziała do mikrofonu: „Połączcie
nas z Jużnym na Krymie, z marszałkiem Kulikowem". Za chwilę kobiecy głos
mówił: „Marszałek jest na plaży,
podajcie swój numer, a my oddzwonimy".
Rzeczywiście, za kilka minut tubalny głos marszałka grzmiał w głośniku.
„Wiktor, tu
Rusłanowa, jestem u Aloszy w biurze, a do niego
przyjechał Polak, który mówi, że jesteście przyjaciółmi, jego nazwisko -
Siwak".
„Oczywiście,
że to mój przyjaciel" - mówił marszałek i zaczął mnie pozdrawiać i
witać. „A co ty robisz w Moskwie?"
- spytał mnie. Mówię, że jestem przejazdem z przyjaciółmi i jedziemy
jutro na Krym. „No to świetnie! - mówił marszałek - bo
ja jestem w „Jużnym”, to znany ośrodek rządowy.
A kiedy dokładnie i gdzie przyjeżdżasz?" - pyta. „Jutro lądujemy
o dziesiątej na lotnisku w Symferapolu".
„Dobrze, będzie mój samochód i zabierze ciebie z przyjaciółmi do
mnie do „Jużnego”. „Ale oni mają wykupiony hotel w Jałcie na pięć dni"
- mówię. „Nie szkodzi, będą z tobą - zadecydował sam. - Więc do
zobaczenia!" - zakończył rozmowę ze mną i poprosił do mikrofonu Rusłanową.
„Ty też
przyleć z nimi koniecznie!" - powiedział i wyłączył się, głośno pstrykając wyłącznikiem.
„Ot i masz, nie spytał się, czy chcę lub czy mogę, tylko mówi «ty też
masz przylecieć», jakbym była jego oficerem do dyspozycji" - mówiła Rusłanowa. Ale od ręki zaczęła załatwiać na ten sam lot dwa
miejsca przez telefon. Mówię jej, że mam bilet i przyjaciele też. „Przecież
nie polecę bez męża, bo mnie zruga Kulikow" - odpowiedziała.
Następnego dnia na lotnisku w Moskwie Rusłanowa
zaczęła mnie szukać na sali odlotów. Słyszę jak obsługa lotniska
zwraca się do jej męża, mówią do niego towarzyszu generale, mimo że jest w
cywilnym ubraniu. A w Symferopolu tuż przy schodach samolotu stała
wojskowa limuzyna, do której wsadzono całą naszą piątkę i pojechaliśmy
znanymi mi drogami na „Jużny". Przed
wejściem do administracji stał marszałek i kilku jego oficerów.
Uściskał
mnie i mówi: „Twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi
i będą z tobą przez te dni, a moi przyjaciele są twoimi przyjaciółmi". Od tego momentu jedliśmy razem i odbywaliśmy
długie spacery nad morzem.
Wieczorem w
jego apartamencie przyjął nas troje, to znaczy
mnie z Rusłanową i jej mężem. I tu dopiero zorientowałem się, kim jest Rusłanowa.
„Ja opowiem ci, jaką tragiczną
ona ma przeszłość – zaczął Kulikow -
ona sama nie lubi mówić o tym, przez co przeszła.
A przeżyła tak jak tysiące kobiet rosyjskich piekło na ziemi".
„Wiktor -
zaczęła protestować Rusłanowa - a kogo to
interesuje cośmy
przeżyli, to już historia
i lepiej do
niej nie wracać". Ale marszałek był innego zdania. „Jego
to interesuje. A w ogóle to świat powinien wiedzieć, jakie mieliśmy życie i
kto je nam tak ułożył. Nalej po
kieliszku! - zwrócił się do męża Rusłanowej.
- Za to, żeby
nasze kobiety nie były więcej upadlane i gwałcone". Szybko wypił i
postawił kieliszek. „Ona - pokazuje na
Rusłanową - to bohater Związku
Radzieckiego. Sam Żukow osobiście dekorował ją medalem zwycięstwa.
Nie za to ilu zabiła faszystów, bo nie zabiła żadnego, ale za to ile wiary i
męstwa każdego wieczoru wlewała w serca żołnierzy tuż przy linii frontu.
Ona cudownie
śpiewała, śpiewała tak, że zahartowani
żołnierze płakali, słuchając jej słów. Napełniała ich wiarą w zwycięstwo
i siłą do walki z wrogiem. Co wieczór zwożono tłumy żołnierzy z okopów na jej koncerty. Tak było przez całą
wojnę, że szła za frontem ze swoimi pieśniami i wiele razy była ostrzelana
na scenie przez niemieckie samoloty lub
artylerię, ale nigdy nie rezygnowała ze śpiewania. Żołnierze zdejmowali ze swoich piersi odznaczenia i dawali jej w dowód
podziękowania, gdyż nic innego wtedy nie mieli. Osobiście przyjmował ją sam Stalin i też dziękował. I przez
tę znajomość ze Stalinem spotkał ją okrutny los.
Otóż,
jeszcze przed wybuchem wojny ona zainteresowała
się losem tysięcy dziewcząt z domów arystokracji rosyjskiej
i bogatych Rosjan. Minister spraw wewnętrznych wydał oficjalny dekret, który
rozplakatowano na ulicach
miast w Rosji, mówiący, że
córki zgładzonych rodziców
mają
obowiązek zgłosić się do
odpowiednich urzędów w celu „socjalizacji".
Obowiązek ten nałożono na dziewczęta od 16 do 20 roku
życia, starsze nie nadawały się na „socjalizację".
Całą tę operację Bromsztein powierzył swojej
znajomej, Żydówce Aleksandrze Kołłątaj.
Ona była prekursorką emancypacji tych dziewcząt, która polegała na uprawianiu orgii seksualnych.
W wielkim,
dobrze pilnowanym gmachu Jekaterymburga
przebywało kilka tysięcy dziewcząt
zwiezionych z całej Rosji. Ta Żydówka
Kołłątaj przydzielała poszczególnym ministrom i dowódcom wojskowym
dziewczęta wraz z pismem ile ich jest i w
jakim są wieku. Rusłanowa posiadała te pisma, gdyż do niej zgłaszali się o ratunek
krewni tych dziewcząt. Oporne dziewczęta były gwałcone
przez żołnierzy - często kilkudziesięciu - na stole, a ich ręce i nogi były przywiązane.
Następnie wywożono je i topiono w rzece Kubań i Karasuń.
W
Piotrogradzie taki sam dom prowadziła żona. Łuczarskiego.
Rusłanowa posiadała od lekarzy, którzy mogli tam wejść, dokumenty stwierdzające, że na 1100 dziewcząt
do szesnastego roku życia, bo takie tam przebywały, 80% było zarażonych chorobami wenerycznymi, a
na 500 do piętnastego roku życia wszystkie, według lekarzy, były
zdeflorowane.
Ale do napaści
Niemiec na Związek Radziecki Rusłanowa
nie miała na Kremlu żadnych znajomości lub
ludzi będących przy
władzy, była jeszcze mało znaną piosenkarką, na którą władza
nie zwracała uwagi. Dlatego nie nagłaśniała tragedii tych
dziewcząt, potem całą wojnę była pochłonięta śpiewaniem, więc
nie zwróciła na siebie uwagi Berii i jego służb... Natomiast po wojnie była zapraszana m.in. do Stalina i jego
otoczenia i tam śpiewała. Po wojnie, dotarli do niej ludzie, którzy
mówili jej, że nawet na ulicy tajniacy aresztują ładną dziewczynę
i przetrzymują pod Moskwą w celu przygotowania dla Berii i jego przyjaciół. Często z różnych zespołów pieśni
i tańca wyciągano dziewczęta, jako wrogów ludu i aresztowano, one też
służyły temu samemu celowi.
Kiedy Rusłanowa
zebrała wystarczająco dużo dowodów,
że łapie się dziewczęta jak zwierzęta i
zmusza do seksu, przekazała to wszystko Stalinowi. Stalin miał swój
negatywny pogląd do Żydów, ale po tym wydarzeniu zmienił swój stosunek do
Żydów i był im wyraźnie nieżyczliwy, likwidował
ich ze swego otoczenia bądź awansował, ale
daleko od Kremla. Było to też związane
z powstaniem państwa Izrael, i oficjalnym podpisaniem umowy o współpracy
Izraelskiego mosadu i amerykańskiej
Tak więc
zginął Zinoniew, Kamieniew, Bucharin, Kirów, Tuchaczewski, Rykow, Rakowski,
Piątakow. Nie darował Trockiemu - ludzie Stalina szukali
go wiele lat, aż dopadli i brutalnie zarąbali motyką.
Beria i jego ludzie szybko
zorientowali się co się dzieje i zaczęli energicznie usuwać ludzi, którzy
według nich mieli wpływ na Stalina. Oczywiście
Rusłanowa jako pierwsza została
posądzona
o zdradę
Związku
Radzieckiego
i otrzymała dożywocie w łagrach.
Nie pomogło to, że jej mąż był generałem
ani że Stalin parę razy pytał się Berii, czy aby się nie pomylili,
skazując Rusłanową. Tak więc bohaterka wojny z Niemcami teraz była więźniem, była wrogiem narodu, bo
zainteresowała się orgiami Berii i jego ludźmi i rozmawiała o tym ze
Stalinem.
Polej jeszcze - zwrócił
się marszałek do męża Rusłanowej - bo jak o tym mówię to wnętrzności mi
się trzęsą.
No i nikt nie mógł
wpłynąć na decyzje Berii, nawet Żukow zwracał się do niego z pismem i prośbą,
by ponownie przejrzeli sprawę Rusłanowej. Ale Beria odpowiadał, że są
niezbite dowody na wrogą działalność Rusłanowej. W
tym samym czasie aresztowano i zesłano na
katorgę wiele żon działaczy najwyższego
szczebla, między innymi żonę Kalinina, który piastował wysoką
funkcję na Kremlu.
Żony wielu generałów
siedziały w gułagach, a ich mężowie byli bezradni, by je uratować.
Przecież Piotrowi Jaroszewiczowi pierwszą żonę też aresztowali w Związku
Radzieckim i zmarła w gułagu na Wschodzie.
Prośby generała Berlinga nie pomogły, bo uznali, że jest wrogiem ludu. Koniecznie trzeba było coś
w tej sprawie zrobić, gdyż nikt nie znał dnia ani godziny, kiedy
pod zarzutem wroga narodu mogli zamknąć i zabić albo wsadzić do łagrów
na Dalekim Wschodzie.
Żukow miał opinię największego
antysemity w Związku Radzieckim. Jego od dawna Żydzi chcieli zlikwidować, ale
Żukow miał za sobą całą Armię Czerwoną,
a ta była dwunastokrotnie większa od armii Berii. Żukowa wojsko kochało,
a Berii jego podwładni się bali. Dlatego też
Żukow uchował się długo, bo był
przebiegły. Nawet sam Goebels w swoich pamiętnikach
napisał, że gdyby Związek Radziecki nie miał takiego stratega jak Żukow
to wojna miałaby inny przebieg.
Druga sprawa
- mówił marszałek Kulikow - jest to, że Stalin zrozumiał, że nie zna się
na strategii wojennej i oddał dowodzenie w ręce
Żukowa, co dla armii okazało się sukcesem,
a Hitler do ostatniej chwili był zdania, że sam jest wybitnym
dowódcą. Ale wracając do Żukowa - kontynuował marszałek. - Żukow słusznie
uznał, że najlepszą formą obrony jest
atak. I do tego ataku na Berię dobrze się przygotował.
Jeszcze za życia
Stalina w 1952 r. na posiedzeniu biura politycznego,
którego on i jego zastępca byli członkami, podjął niezbędne kroki. Zwrócił się do Stalina z prośbą o zgodę
na ćwiczenia kilku dywizji pod Moskwą i częściowo w samej Moskwie. Na co
Stalin odpowiedział:
«Jesteś
przecież głównodowodzącym i nikt nie musi wydawać ci zgody, po prostu zrób, jeżeli uważasz, że trzeba». Ale Żukow i tu był przebiegły.
«Wolę mieć tę zgodę na
papierze - poprosił. - To wy towarzyszu
Stalin jesteście w Armii Czerwonej najwyższy rangą i macie stopień
generalissimusa i ja wam podlegam». I Stalin
podpisał tę zgodę w obecności całego biura politycznego.
Wywiad Żukowa znał plany i
zamiary NKWD, a także osobiste Berii i
Kaganowicza. Żukow postanowił
uprzedzić atak na siebie swoim
atakiem na Berię. Po śmierci Stalina w
marcu 1953 r. postanowił wykorzystać wcześniej
daną mu zgodę na manewry przez Stalina, w połowie marca 1953 r.
Żukow wezwał do siebie wszystkich dowódców tej
grupy armii,
którzy mieli brać udział w manewrach w mieście i poza
miastem. Wcześniej Żukow
przeprowadził potajemnie
rozmowy z większością zaufanych członków
biura politycznego i przygotował ich
do wydarzeń, mieli przy sobie jak nigdy dotąd broń osobistą. W dniu
posiedzenia biura politycznego wezwani dowódcy
jednostek pojawili się na godzinę przed
posiedzeniem biura. Gdy wjeżdżaliśmy za bramę ministerstwa obrony to już skóra cierpła, gdyż w bramie leżały
worki z piaskiem, a na stanowiskach karabiny maszynowe. Na dachach wszędzie rozmieszczeni byli żołnierze, jak również i na
klatce schodowej, i to wszyscy w hełmach i z bagnetem na broni. To wyglądało
na coś bardzo poważnego. Do zebranych na sali dowódców przyszedł Żukow i
powiedział, wezwałem was bez komisarzy
politycznych, ponieważ komisarze to nie Rosjanie.
Dziś
macie wykonać moje rozkazy, które otrzymacie za chwilę
w kopertach. Za niewykonanie karzę rozstrzelać! Za złe wykonanie
rozstrzela was Beria ze swoimi zbirami, bo jak
się operacja nie uda to nikt
nie
przeżyje
włącznie ze mną. Macie niecałą godzinę do rozpoczęcia. Główny ciężar tego
zadania biorę na siebie z marszałkiem Wasilewskim. Ten kto będzie zajmował
Łubiankę niech pamięta, że tam Rosjanie nie pracują i musi wiedzieć co zrobić,
zajmując ten gmach - opowiadał marszałek
Kulikow.
Przyznam
się, że mróz chodził mi po plecach jak słuchałem
Kulikowa. Od Maszerowa znałem częściowo tę historię, ale teraz
dopiero w szczegółach usłyszałem od uczestnika tej
akcji jak naprawdę było. Parę lat później po tej rozmowie miałem
okazję spotkać na Krymie ludzi, którzy potwierdzili tę sprawę. I dalej:
Żukow przyszedł na posiedzenie biura politycznego
razem z Wasilewskim.
Beria i Kaganowicz siedzieli dokładnie naprzeciw
nich po drugiej stronie stołu. Ale, między Berią a Kaganowiczem był
mały biały stolik, a na nim biały aparat telefoniczny bez tarczy, wystarczyło
podnieść słuchawkę i odzywał się oficer
dyżurny na Łubiance. Chodziło o to, żeby żaden z nich nie zdążył
podnieść tej słuchawki.
W tym celu Wasilewski podniósł rękę i przeprosił,
mówiąc, że zostawił
termos po tamtej stronie stołu na szafce i chce go
wziąć przed rozpoczęciem biura.
Gdy podszedł do szafki, szarpnął za kabel od tego białego aparatu, ale obaj - tak Beria,
jak i Kaganowicz - zorientowali się i chcieli sięgnąć po
broń. Żukow
trzymał już broń skierowaną wprost na nich, więc obaj podnieśli ręce i
rozbrojono ich.
Albin Siwak - „Bez strachu”
Komentowanie nie jest już możliwe.