opublikowano: 26-10-2010
1939 - nieudolna kampania wrześniowa - Lepsze nic niż Rydz...
Wojna z Niemcami w 1939 roku była nie do wygrania. Swoją skórę sprzedaliśmy jednak za tanio. Być może, gdyby Wehrmacht ugrzązł w Polsce na kilka miesięcy, a nie tygodni, wypadki potoczyłyby się inaczej.Motti to po fińsku sterta
drewna. Drwale za każdą zebraną taką wiązkę dostają pieniądze. Zazwyczaj
wędrują po lesie, zbierają jedną motti i ruszają dalej po kolejną. W
styczniu 1940 roku zaczęto tak określać sowieckie jednostki, które okrążone
podczas wojny zimowej w Karelii wytłuczono bezlitośnie. Sztuki tej dokonali
prości fińscy drwale, którym dano do ręki karabiny, a na nogi założono
narty.
Podczas wojny zimowej bolszewicy stracili (według oficjalnych danych) 127 tysięcy
zabitych i zaginionych. Nieoficjalnie było tego kilka razy więcej. Finowie
przegrali co prawda wojnę i stracili Karelię, ale udało im się obronić
niezależność. A dokonali tego mimo niesamowitej dysproporcji sił. Sowieci
mieli cztery razy więcej żołnierzy, tysiąc razy więcej czołgów, 24 razy
więcej samolotów. "Na papierze” powinni zetrzeć swoich przeciwników w
try miga.
Pobili nas na raty
Dlaczego tekst, który ma traktować o kampanii wrześniowej, zaczynam od
wzmianki o wojnie zimowej? Bo mimo wielu różnic (jak choćby warunki
klimatyczne czy walki w wąskim i umocnionym Przesmyku Karelskim, a nie na
otwartych przestrzeniach Niziny Polskiej) Finowie pokazali, że rozsądna obrona
może tak wykrwawić przeciwnika, że zaboli. Drwale nie sprzedali swojej skóry
tanio, tymczasem Polacy w 1939 roku dali się pobić w sposób, o jakim Niemcy
mogli sobie zamarzyć. A pogruchotali nas na raty.
Zaczęło się pod Częstochową. W nocy z 2 na 3 września polska 7. Dywizja
Piechoty, zagrożona okrążeniem, dostała rozkaz odwrotu. 3 września około
godziny 10 generał Janusz Gąsiorowski rozłożył się na postoju, by obejrzeć
mapy i wydać dalsze dyspozycje podległym jednostkom. Wtedy doszły go odgłosy
walki. To oddziały dwóch niemieckich dywizji (2. i 3. lekkiej) uderzyły na tyły
i środek polskiego ugrupowania. Po godzinie Gąsiorowskiemu został już tylko
odwód. Przebijanie się, łącznie z walką na bagnety, przy całym heroizmie
żołnierzy, zakończyło się katastrofą. 4 września Gąsiorowski został wzięty
do niewoli. Istniało niebezpieczeństwo, że w ręce niemieckie wpadły szyfry
do rozmów juzowych. Z tego też powodu polscy wojskowi, wysyłając rozkazy,
zaczęli używać specyficznego kodu. Na przykład "kopnięcie bydlęcego języka”
oznaczało uderzenie na Ozorków, a na miano "wyścigowca” zasłużył
sobie dowodzący Nowogródzką Brygadą Kawalerii generał Władysław Anders.
Właśnie po 3 września Niemcy mogli się bez problemu wlewać w 100-kilometrową
lukę między armiami "Łódź” i "Kraków”. "W moim
przekonaniu w tym dniu przegraliśmy możność prowadzenia dalszej wojny” -
zanotował później pułkownik dyplomowany Józef Jaklicz, zastępca szefa
Sztabu Głównego.
Później było już tylko gorzej. Do 6 września nie było już 19. i 29.
Dywizji Piechoty pobitych pod Piotrkowem, 8 września w niebyt odeszła 13. DP
broniąca Tomaszowa Mazowieckiego. Droga na Warszawę stała przed Niemcami
otworem. Tylko na odcinku Częstochowa - Warszawa w ciągu tygodnia Polacy
stracili, licząc z grubsza, 70 tysięcy ludzi, 200 dział polowych, 100 armat
przeciwpancernych i 1800 rkm-ów. Resztki rezerwowej Armii "Prusy”
pogruchotano na raty pod Iłżą. Gdy 9 września rano niemieckie czołgi ruszyły
do natarcia, polska piechota broniła się jeszcze, jednak pojawienie się na
niebie kilku samolotów, które ostrzelały wycofujących się, wywołało panikę.
12. Dywizję Piechoty trzeba było rozwiązać. "Porobić zbiórki, ogłosić
żołnierzom niemożliwość dalszej walki, powyjmować zamki z dział i
poniszczyć sprzęt nie dający się zabierać, konie wyprządz i rozpuścić,
sztandary zabrać i zabezpieczyć. Przybijać się drobnymi oddziałami za Wisłę”
- brzmiał ostatni rozkaz. "Pobici zostaliśmy kawałkami, każda armia odrębnie,
po kolei” - zauważył trafnie płk Jaklicz.
Broniąc koniecznych obszarów
Błąd pierwotny polegał na planie, a raczej na jego braku. Minister spraw
wojskowych generał Tadeusz Kasprzycki zabrał latem 1939 r. do Paryża
wytyczne, napisane prawdopodobnie ręką samego marszałka Rydza-Śmigłego.
"Zadając Niemcom jak największe straty, broniąc pewnych koniecznych dla
prowadzenia wojny obszarów, wykorzystując nadarzające się sposobności do
przeciwuderzeń odwodami, nie dać się rozbić przed rozpoczęciem działań
sprzymierzonych na Zachodzie. (...) Po zaangażowaniu się sprzymierzonych w
sposób zdecydowany i poważny, gdy nacisk niemiecki na froncie polskim osłabnie,
będę działał zależnie od położenia” - głosił dokument. "Gdyby ta
myśl przewodnia wpadła w ręce Niemców, wyrzuciliby ją do kosza” -
podsumował krótko pułkownik dyplomowany Aleksander Pragłowski, podczas
kampanii wrześniowej szef sztabu Armii "Łódź”.
W istocie więc plan polski opierał się na nadziei, że Francuzi i Anglicy
ruszą na Niemców. Ci zaś, schowani za Linią Maginota, toczyli drole de
guerre, dziwną wojnę. Wiosną 1940 roku musieli za to zapłacić. Dziś można
się z tego śmiać, opowiadając dowcipy o tym, że czołgi francuskie mają pięć
biegów, w tym cztery wsteczne.
Właśnie kordonowe ustawienie polskiej armii wzdłuż granic, tak aby dowieść
sojusznikom, że Polska armia walczy, było praprzyczyną takiej klęski. Cóż,
Rydz zwany Śmigłym liczył przede wszystkim na pomoc Francuzów, zapomniał zaś
o tym, że warto liczyć przede wszystkim na siebie.
Bierny, choć wierny
Katastrofalna okazała się też decyzja stawiania na BMW (bierny, mierny, ale
wierny). "Śmigły, wiedząc o swym braku wiadomości z zakresu strategii i
organizacji wojskowej, starał się pozbyć wszystkich wykształconych ludzi,
aby nie wykazać swego nieuctwa. Mianował pierwszym oficerem Sztabu Głównego
Inspektoratu Sił Zbrojnych człowieka (Wacława Stachiewicza - przyp. red.), który
posiadał zaledwie dwuletni staż dowódcy kompanii na froncie oraz jedenaście
lat pracy na stanowisku kierownika działu mobilizacyjnego w Ministerstwie Spraw
Wojskowych, następnie rok dowodził dywizją i bezpośrednio potem stawał się
szefem Sztabu Naczelnego Wodza, na wypadek wojny” - nie miał litości generał
Leon Berbecki, komisarz Pożyczki Obrony Przeciwlotniczej. Właśnie sanacyjni
generałowie we wrześniu 1939 r. - mówiąc kolokwialnie - dali ciała. Stefan
Dąb-Biernacki ("przestępca wojenny, który bez bitwy pozwolił na
rozbicie swojej armii” - jak określił go podwładny) opuścił kierowaną
przez siebie Armię "Prusy”, później zaś dostał dowództwo całego
Frontu Północnego. Pod Tomaszowem Lubelskim ulotnił się po raz drugi w
cywilnym ubraniu. Szef Armii "Łódź” generał Juliusz Rómmel po
lotniczym bombardowaniu zjawił się nagle w stolicy. Zamiast sądu wojennego
został mianowany dowódcą Grupy Armii "Warszawa”. Niejaki Fabrycy
Kazimierz (też generał), zasłaniając się chorobą, porzucił Armię
"Małopolska” i uciekał tak, że znalazł się dopiero we Lwowie.
Wojna z Niemcami w 1939 roku była nie do wygrania. Można ją było jednak
przegrać tak, żeby faszystów zadek zabolał. Tymczasem wzorem armii
austriackiej walczącej z Napoleonem mogliśmy zaśpiewać: "Bo taką naturę
od Boga już mamy, że w d... bierzemy i nic nie gadamy”.
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - tematy do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
"AFERY
PRAWA" - Niezależne
Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com
Stowarzyszenia Ochrony Praw Obywatelskich Zespół redakcyjny: Zdzisław Raczkowski, Witold Ligezowski, Małgorzata Madziar, Krzysztof Maciąg, Zygfryd Wilk, Bogdan Goczyński, Zygmunt Jan Prusiński oraz wielu sympatyków SOPO |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.