opublikowano: 26-10-2010
Błędy medyczne - Co roku
ponad 45 tys. osób pada ofiarą pomyłek lekarskich - informacje do wiadomości
ministra zdrowia Zbigniewa Religi.
W Stowarzyszeniu Pacjentów Primum Non Nocere segregatory puchną od listów. Pisze Marta H. z Warszawy: „Syna skierowano do szpitala z powodu braku prawego jądra w mosznie. Po operacji okazało się, że jądra nadal nie ma, a zoperowano jądro lewe”.
Beata G., Jaświły:
„Urodziłam w domu dziecko. Przybyły lekarz stwierdził zgon, nie badając
go, i zawinął w reklamówkę. Po godzinie pielęgniarka, chcąc zważyć »zwłoki«,
stwierdziła, że dziecko się rusza”. Anna G., Prudnik: „Mąż zgłosił się
z bólem klatki piersiowej i drętwiejącą lewą ręką. Stwierdzono, że to kręgosłup,
nie robiąc nawet EKG. Następnego dnia zmarł na zawał serca”.
Pewien lekarz opowiada mi dowcip: – Są wśród nas trzy grupy: interniści,
którzy wszystko wiedzą i nic nie robią, chirurdzy, którzy wszystko robią i
nic nie wiedzą, patolodzy, co wszystko robią i wszystko wiedzą, z tym, że za
póĽno... Brzmi jak z horroru, ale to nie film.
Nigdy w Polsce nie zrobiono statystyk pomyłek lekarskich. Według Naczelnego Sądu
Lekarskiego, liczba błędów nad Wisłą jest 200 razy mniejsza niż w USA! Z
analizy spraw wygranych przez ofiary przed sądem lekarskim wynika, że polscy
lekarze popełniają zaledwie 100-200 błędów rocznie. Kolosalna rozbieżność
z danymi innych państw sprawia, że w kuluarach mówi się, iż ukrywa się u
nas 50-96% pomyłek.
W USA co roku z powodu pomyłek lekarskich umiera 100 tys. osób, to piąta
przyczyna zgonów. Kolejne 200 tys. zostaje kalekami (raport Harvard School of
Public Health). Porównując amerykańskie wyniki do kraju wielkości Polski, można
obliczyć, że co roku z powodu (?!) leczenia może u nas umierać 15 tys. osób,
a 30 tys. doznawać uszkodzeń ciała.
Tymczasem do sądów lekarskich trafia zaledwie ok. 2 tys. pozwów rocznie.
Tylko tyle osób upomina się o życie swoje lub bliskich. Co się dzieje z
resztą? Kalekami z chustą w brzuchu, ze Ľle rozpoznanym wyrostkiem, wdowami
po zawałowcach, rodzicami dzieci okaleczonych przy urodzeniu? Zwyczajnie, nie
wierzą w sprawiedliwość.
Lekarz też człowiek
„K... odwiążcie go szybko, bo nam się cały spali!”, usłyszał wtedy
Paweł Drzewiecki. Przypięty pasami do stołu operacyjnego błagał, żeby ktoś
go uwolnił. Paliły się na nim opatrunki, obicie stołu, na którym leżał,
już zaczęło się topić...
Do szpitala w Gorzowie Wielkopolskim trafił na zwykły zabieg hemoroidów.
Lekarze znieczulili go od pasa w dół, spryskali krocze chlorkiem etylu, wyciągnęli
skalpel elektryczny i... wyszli z sali. Nagle chlorek zapalił się od
rozgrzanego skalpela i Paweł zaczął płonąć. Urolog, który zobaczył go
przez przypadek, odwiązywał pasy. Spaliło się krocze i pośladki. Tygodniami
leżał w pampersie – młody, zdrowy chłopak. Od tamtej pory jest bezpłodny
i oszpecony, nie pójdzie nawet na basen. W sądzie walka trwała na noże. Paweł
wnosił o 90 tys. zadośćuczynienia, po trzech latach szarpania dostał 30 tys.
w drodze ugody.
Chirurgia to w Polsce specjalizacja o największym zagrożeniu błędem (29%).
Najczęstsze pomyłki to zabieg na niewłaściwym pacjencie, operacja narządu
po odwrotnej stronie, pozostawione ciało obce, oparzenia sprzętem lub środkami
chemicznymi. Dalej w tym rankingu ryzyka plasuje się ginekologia i położnictwo
(22%), potem ortopedia (21%). Tylko 20% nieszczęść następuje z winy sprzętu,
80% to wina człowieka. Ale nie błąd. To słowo nie istnieje w kodeksie etyki
lekarskiej. Jest – zdarzenie niepożądane.
Gdy przed stołem operacyjnym staje prof. Krzysztof Bielecki, chirurg z
warszawskiego szpitala im. Orłowskiego, jeszcze w ostatniej chwili pyta: „Czy
pan nazywa się...?, Czy robimy operację przepukliny? Lewa czy prawa
strona?”. Żeby się nie pomylić. Bo człowiek jest człowiekiem. – Tak,
zawsze jest ten strach – opowiada. – W chirurgii liczy się czas, nikt się
nie zastanawia, co by było, gdyby, jak na internie czy psychiatrii. Ale nie da
się przewidzieć wszystkiego, bo operacja to praca wielu ludzi. Ktoś zakręca
wodę urologom, którzy operują pod ciśnieniem, i następuje krwotok,
konserwator nie wymienia filtrów bakteriobójczych i dochodzi do zakażenia,
pracownik gazowni myli rurki i zamiast tlenu podłącza dwutlenek węgla. Miałem
pacjenta na stole, gdy nastąpiła awaria prądu, a agregaty się nie włączyły,
bo ktoś je ukradł. Umarł. Czy jestem winien? Operuję 45 lat. Na pewno zdarzyło
się, że popełniłem błąd. Może nie błąd, ale mogłem inaczej...
W środowisku nie od dziś toczy się dyskusja: skoro mylić się mogą księgowy
i dziennikarz, dlaczego nie może lekarz? Tłumaczą, że jest ich w Polsce 100
tys., niech większość przyjmuje ok. 10 pacjentów dziennie, to blisko 300 mln
wizyt rocznie. Zatem te 45 tys. nieszczęść jest ułamkiem procentu. Większość
z tego to zdarzenia niepożądane. Lekarze porównują je do wypadków na
drogach. – Przecież kierowcy nie zabiera się prawa jazdy na całe życie.
Czy to ma być śmierć zawodowa lekarza, bo raz popełnił błąd? – pyta
prof. Bielecki.
Problem tylko w tym, że
gdy chodzi o życie, więcej niż raz pomylić się nie można.
Oblicza się, że ewidentny błąd lekarza to 20% spośród wszystkich zdarzeń
niepożądanych. Ale ponieważ w Polsce wciąż brakuje standardów, trudno
zweryfikować, gdzie kończy się nieumyślność, a zaczyna zwykła ignorancja.
– U nas zbyt mało ceni się zdrowie, nie ma kanonów rzemiosła – mówi
Jerzy Jarosz, specjalista medycyny paliatywnej i anestezjolog. – Za granicą,
jeżeli leczą pacjenta na kręgosłup sześć tygodni i jego stan się nie
poprawia, trzeba go operować. W Polsce lekarze to artyści, robią po swojemu.
To powoduje, że błędy trudno rozliczyć. Zawsze można powiedzieć: objawy były
nieksiążkowe.
Prof. Roman Szulc, kierownik Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii AM w
Poznaniu, przyznaje: – Lekarzom trudno udowodnić błąd. Medycyna nie jest
mechaniką, a pacjent autem, które można postawić na lawetę. Są dwa
klasyczne przypadki, gdy nic go nie chroni: jeżeli był pod wpływem alkoholu
lub gdy w sposób zamierzony, wbrew opiniom innych, wybrał swój sposób postępowania.
Ale z tym wyborem jest tak, że w leczeniu danej choroby istnieje wiele wariantów.
Jeśli lekarz wybrał wariant B, ja uważam, że powinien wybrać A, czy to już
błąd?
W Polsce błędów nie ma
Dariusz Rafalski, zdrowy 40-letni mężczyzna, ojciec dwójki dzieci, własnym
autem przyjechał do warszawskiego szpitala na banalne usunięcie polipa w
gardle. Po rutynowym pobraniu krwi nagle osunął się z krzesła, uderzając głową
o posadzkę, i stracił przytomność. Dopiero po dwóch godzinach, gdy już
zesztywniał, zawieĽli go na badanie czaszki. Zmarł po trzech dniach. Tadeusz
nie rozumie dlaczego... Dzień wcześniej był u brata, żartowali. Sekcja
wykazała, że przyczyną śmierci było pęknięcie czaszki w wyniku upadku:
– Na chłopski rozum, nie pomyśleć od razu, że mogła pęknąć? –
Rafalski jeszcze jednego na chłopski rozum nie rozumie: – Tak zabezpiecza się
pacjenta przy pobieraniu krwi? Posadzili go na stołku, a szpital tłumaczył w
dokumentach, że były specjalne fotele. Nie było.
Gdyby doszło do takiej sytuacji w Anglii, wszystkie ośrodki dostałyby
zalecenie sprowadzenia foteli z podłokietnikami. Głośno i oficjalnie. U nas
też je wtedy sprowadzono do szpitala, ale po cichutku. Bo u nas oficjalnie błędów
nie ma.
W 2004 r. w Danii wprowadzono ustawę, zgodnie z którą lekarze mają obowiązek
raportowania zdarzeń niepożądanych i upubliczniania ich w celu zapobiegania
temu, co może się wydarzyć. Przy czym zgłaszający zdarzenie nie mogą być
pociągani do odpowiedzialności karnej. – W Polsce jest konieczna podobna
ustawa – twierdzi Krzysztof Bielecki. – Gdy spada samolot, dowiaduje się o
tym cały świat, a specjalne komisje badają, jak do tego doszło, żeby
tragedia nie wydarzyła się ponownie. Dlaczego takich rozwiązań nie wprowadzić
w medycynie? Po nagłośnieniu przypadków wybuchu eteru i benzyny, którymi
dezynfekowano skórę chorych, wyeliminowano je z bloków operacyjnych. Ale większość
spraw się tuszuje, bo upublicznienie ich jest w Polsce traktowane jako donos do
prokuratury.
Ci, którzy raz upomnieli się o swoje życie, mówią dziś o własnej chorobie
z podręcznikową precyzją. Wystarczy 3,5 roku pochodzić po sądach. Tyle upłynęło,
odkąd lekarz zasypał Jolantę Soszkę zlepkiem fachowych definicji i wcisnął
medyczny periodyk po angielsku, zanim prosta kobieta z wioski pod Bielskiem
opanowała niezrozumiały slang. – Był pewien, że nic mu nie grozi, bo to
tylko baba ze wsi – opowiada.
Na kasetach wideo sprzed marca 2002 r. Piotruś Soszka, mimo wrodzonej wady układu
moczowego, biega jak każdy dzieciak. Ta operacja miała być ostatnią. W
trakcie założono mu cewnik, przez który do kręgosłupa podaje się środki uśmierzające
ból. Matka całą noc siedziała przy łóżku, pytając, dlaczego w pompie
infuzyjnej, przez którą podawano kroplówkę, włącza się alarm. Te pompy
takie są, mówiła pielęgniarka. Rano synowi zesztywniały nogi. Nikt jej nie
chciał powiedzieć o tej pomyłce... Że przez cewnik do rdzenia kręgowego
Piotrka zamiast środka znieczulającego wtłoczono 1,5 litra płynu żywieniowego.
Na ostatnich kasetach mały siedzi na wózku. Do końca życia nogi będą jak kłody...
Niedawno zapadł wyrok na pielęgniarkę i panią doktor – pozbawienie wolności
w zawieszeniu i dwuletni zakaz wykonywania zawodu. Lekarka już złożyła
apelację, że jest samotna i nie ma za co żyć. – Przez nieuwagę zniszczyli
mi dziecko – Jolancie Soszce nie zmięknie serce.
Dopiero gdy zrobiło się głośno
o błędzie na Piotrku, w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w
Katowicach uporządkowano zasady opisywania kłuć przy przekazywaniu pacjentów
z oddziału na oddział. To w tym szpitalu niejedyny skandal. Ostatni dotyczył
pielęgniarek zabawiających się wcześniakami.
Czy w Polsce szpitali należy się bać? Który wybrać, żeby mieć pewność,
że nie odetną człowiekowi zdrowej nogi? Halina Wąsikowska z Centrum
Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia, instytucji zajmującej się oceną
jakości w polskich szpitalach, mówi: – W przypadku choroby jednym z najpoważniejszych
kłopotów jest wybór szpitala. Można się posługiwać wynikami rankingów,
skandalizującymi doniesieniami mediów na temat drastycznych błędów albo
sugerować się opinią rodziny. Lecz żadna z powyższych opcji nie zmienia
faktu, że niczego nie kupujemy tak w ciemno jak procedury medycznej i nic nie
dotyczy kupującego tak bezpośrednio. W większości krajów na świecie system
oceny jakości – przyznawane akredytacje, uznaje się za najlepszą formę
zewnętrznej oceny służby zdrowia, która redukuje m.in. możliwość popełniania
błędów. W Polsce o akredytację postarało się zaledwie 10% placówek. Powód
– duży wysiłek i koszt, którego finansowo nikt nie premiuje.
Dlatego większość szpitali działa „po swojemu”.
Zdążyć wygrać przed śmiercią
Kazimierz W., dyrektor dużego przedsiębiorstwa, 15 lat temu przeszedł operację
woreczka żółciowego. Kilkanaście lat chodził po szpitalach z bólem
brzucha. Najpierw wmówiono mu nerwicę jelit, potem wysłano na przymusowe
leczenie psychiatryczne z adnotacją, że zagraża swojemu życiu, w końcu
przyznano 500 zł renty. Dopiero niedawno okazało się, że w brzuchu
zostawiono mu dren. Szpitala już nie ma, winnych też. Odpowiedzialności
cywilnej nie można dochodzić, bo dowiedział się o szkodzie po okresie
przedawnienia, czyli po 10 latach.
Polskie prawo na schorowaną ofiarę lekarskiej pomyłki nakłada obowiązek
udowodnienia, iż winę za fakt, że wychodzi ze szpitala chora na coś innego,
ponosi instytucja. – Sprawy toczą się latami, razem z apelacją co najmniej
kilka – mówi Jolanta Budzowska, radca prawny, specjalizująca się w
procesach o odszkodowania za błędy medyczne. – Najdłuższa, jaką prowadzę,
trwa już 14 lat, przejęłam ją trzy lata temu. Powódka ma obawy, czy dożyje.
Bo żeby zdobyć pieniądze na rehabilitację, traci w sądzie resztki zdrowia.
Dwójka innych klientów zmarła przed końcem sprawy. Są wyjątkowo trudne ze
względu na ogromną nierównowagę sił. Po jednej stronie stoi pacjent, który
niewiele rozumie z tego, co musi udowodnić, czasem po prostu nie wie, co się z
nim działo, bo na przykład był w narkozie podczas operacji, i na bazie
dokumentów, sporządzanych przez szpital, swojego przeciwnika w sporze, ma
wykazać, że zrobiono mu krzywdę. Po drugiej stronie jest instytucja, sztab
profesjonalistów, pełnomocnicy, lekarze, radcy i adwokaci. Mają wiedzę, jak
fachowo polemizować z zarzutami natury medycznej, o co pytać świadków i biegłych,
żeby zasiać w nich wątpliwości, a znajomość medycyny u sędziów często
jest niewystarczająca, by wnikać w tę polemikę.
Jolanta Budzowska prowadzi kilkadziesiąt podobnych spraw. Ugodą kończy się
nie więcej niż 5%, choć powinna połowa. Szpitale walczą do upadłego, żeby
nie wypłacić ani złotówki. – Najczęstsze argumenty – mówi – to:
„pacjent podpisał zgodę, a powikłanie jest wkalkulowane w ryzyko
zabiegu”, „to nie błąd, tylko skutek uboczny, naturalna kolej rzeczy”,
„mimo dołożenia należytych starań nic nie dało się zrobić”,
„medycyna to sztuka, a nie nauka, i nie wszystko da się przewidzieć”.
Inne argumenty: lekarz to nie cudotwórca, objawy są atypowe, pacjent ma
problemy z psychiką, jest roszczeniowy i nawet się okaleczy, żeby wyłudzić
odszkodowanie. – Za granicą ugoda jest standardem – przyznaje Budzowska.
– U nas idzie się w zaparte. Bo żeby do niej doszło, sprawca musi się
przyznać do błędu, a w Polsce nie ma tego zwyczaju. Po drugie, towarzystwo
ubezpieczeniowe zapłaci tylko wtedy, kiedy ubezpieczony szpital uzna swoją winę.
I kółko się zamyka – w tym kraju trudno o dobrowolną zapłatę.
Czasem za pieniądze, które miały pójść na leczenie i rentę dla pacjenta,
trzeba postawić mu nagrobek.
Biegły,
kolega po fachu
Błędy zdarzają się wszędzie, ale w Polsce pozostają bezkarne. Do rzeczników
odpowiedzialności zawodowej izb lekarskich trafia rocznie 2-3 tys. skarg. 88%
się umarza, ok. 12% (320 spraw) kończy się wniesieniem wniosku o ukaranie do
sądu lekarskiego. Z tego 70% spraw wygrywają ofiary. Najczęstszą karą
wymierzaną lekarzom jest upomnienie. Przez ostatnich pięć lat otrzymało je
zaledwie 649 osób.
Jest zasada, że w każdej sprawie powołuje się biegłego. Ale całe środowisko
medyczne wie, iż w ekspertyzach z żadnej innej dziedziny nie występuje taka
skłonność biegłych do rozmazywania faktów. Adam Sandauer, szef
Stowarzyszenia Primum Non Nocere, przyznaje: – Korporacja jest tak potężna,
że błędów prawie nie ma, a poszkodowanemu mówi się: udowodnij mi. Dowodem
dla sądu może być dokumentacja szpitalna, zeznania świadków i opinia biegłych,
ale przecież każdym dokumentem można manipulować post factum, bo zazwyczaj
pacjent nie bierze ich do domu. W tym względzie nie ma żadnych uszczelnień,
druków ścisłego zarachowania, podpisów pacjenta na każdej kartce itp. Drugi
dowód to biegli, w końcu koledzy po fachu i praktykujący lekarze. Mają świadomość,
że dziś on opiniuje kolegę, jutro tamten może opiniować jego.
W kodeksie etyki lekarskiej stoi jasno: „Lekarz nie powinien wypowiadać
niekorzystnej oceny działalności innego lekarza”. Znany jest przykład prof.
Jana Kuydowicza, wirusologa z Łodzi, który zgłosił popełnienie błędu
przez kolegę, a komisja etyczna izby lekarskiej ukarała go za pomówienie.
Wiedzą, że prawdę lepiej mówić tylko w zaciszu korytarzy. Przez przypadek
usłyszała ją Michalina M. z Wólki Kosowskiej. Syn z bólami brzucha trafił
do warszawskiego szpitala na ul. Banacha. Zrobiono zastrzyk i pobrano krew.
Diagnoza: zaburzenia żołądka. Z czopkami przeciwbólowymi odesłano go do
domu. Na drugi dzień już opuchły jądra. Kolejna wizyta. Diagnoza: stan
zapalny (z dygresją „na to się nie umiera”). Lekarz dał antybiotyk na pięć
dni i czopki. Po kolejnym ataku pacjenta skierowano na urologię na Lindleya,
gdzie w końcu zrobiono USG. Jądro było już martwe. Gdyby pokój lekarzy nie
był blisko dyżurki, matka nie usłyszałaby wtedy tej rozmowy: „Jakby chłopak
był mądry, toby im narobił”. Po czterech latach szpital zapłacił 31 tys.
zadośćuczynienia, ale to była prawdziwa walka: – Powołano trzech biegłych
– opowiada Michalina M.
– Motali się, na siłę szukali argumentów, że już nie było szans.
Liczyli nawet, ile syn miał drogi z domu na przystanek, żeby udowodnić, że
już nie było czasu na ratunek. W osiem godzin jądro jest do odratowania, ale
oni „leczyli” go dwa dni. Od tamtej pory jest załamany psychicznie. Niby ma
dziewczynę, ale nigdy o tym nie rozmawiamy.
Zepsuli moje dziecko
Wojciech i Danuta F., drobni rolnicy z Grzybowej Góry, w trakcie gdy domagali
się renty dla syna, postawili mu grób. Kamil miał 11 lat, gdy nagle rozbolała
go noga. Miejscowy lekarz kazał robić okłady z altacetu. Matka robiła te okłady
długo, zanim trafiła do chirurga ortopedy z Kielc. Diagnoza – zapalenie kości.
Od razu na stół. Ortopeda nie wpadł na to, żeby przy operacji pobrać
wycinek, leczył Kamila po swojemu, choć radiolog opisywał na zdjęciach, że
jest progresja, rano lekarz ściskał gips i pytał, czy boli, z nikim nie
konsultując. Po trzech miesiącach tej „opieki” czterocentymetrowy nowotwór
powiększył się sześciokrotnie. Po co dalej Danuta F. szarpie się w sądach,
skoro syna nie ma? – Może inne dziecko potraktują inaczej – ucina.
Nierozpoznany w porę nowotwór jest najczęstszą lekarską pomyłką wobec
dzieci. Onkolodzy znają przypadki, które przyprawiają o dreszcz: wypukłe
brzuszki, puchnące bulwy na ciele, wycieki z ucha, wytrzeszcz gałek ocznych,
obrzęk twarzy i szyi, bóle, które zżerały dzieci na oczach rejonowych
pediatrów, przepisujących antybiotyki. Choć w 85% wszystkich nowotworów
dziecięcych to najbardziej charakterystyczne objawy, lekarze mówią rodzicom:
„trzeba obserwować”, „przejdzie, na razie dzieciak dorasta”. Czy to
zdarzenie niepożądane, czy brak elementarnej wiedzy?
– Trudno wyrokować o błędach
lekarskich – tłumaczy doc. Walentyna Balwierz z Kliniki Onkologii i
Hematologii Dziecięcej Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, gdzie
trafia 20% dzieci z nowotworem, który mógł być leczony wcześniej. –
Lekarz rodzinny, który po reformie z 1999 r. przejął pieczę nad dzieckiem,
ma ograniczony czas dla pacjenta, by dobrze na niego popatrzeć. Po 1999 r.
nierozpoznanych nowotworów notujemy więcej. Dotyczą zwłaszcza tzw. złośliwych
guzów litych, zbyt często rozpoznawanych w czwartym stopniu zaawansowania,
kiedy mniej niż 30% pacjentów udaje się wyleczyć. Przykład z tego roku –
dziewczynka została skierowana z dużym guzem śródpiersia i powiększonymi węzłami
chłonnymi na szyi. Pół roku była leczona na astmę oskrzelową. Nie wykonano
nawet zdjęcia radiologicznego. W naszym kraju lekarze bagatelizują też często
takie objawy jak zez, przewlekłe zapalenie spojówek, rozpoznając złośliwego
guza siatkówki, gdy już trzeba usunąć gałkę oczną.
Prof. Szulc dodaje: – Jeśli lekarz po kolejnych pięciu latach specjalizacji
otrzymuje 1000 zł i nie bierze łapówek, musi biegać od pracy do pracy, żeby
żyć. Pracuje 70 godzin tygodniowo. To już przesłanka do niezawinionych błędów,
mimo dobrej woli i wiedzy. Strażak czy komandos musi być wypoczęty przed akcją,
lekarz nie ma prawa ani do wypoczynku, ani do nauki. A on uczy się całe życie.
Bo to, co przyswoił na studiach, już w momencie, gdy dostaje dyplom, jest
aktualne w 20%.
Uwaga! Lekarz idzie
Rano Ewa Lawrenc odłącza dializę i szykuje jedzenie. Papkowatą maĽ podaje
Dorocie łyżeczką albo strzykawką. Potem wyprawia do szkoły czwórkę innych
dzieci. W pudełku trzyma kilka zdjęć dziewczynki z warkoczami. Dziś Dorota
jest roślinką. Matka patrzy, czy jej wygodnie, zmienia pozycję. Czasem Dorota
zatrzyma na niej wzrok. Nie wiadomo, czy widzi, ale pewne jest, że słyszy, bo
gdy ktoś krzyknie, podskakuje na łóżku.
Był 2002 r., gdy poszła do pierwszej klasy. Zatorowizna w gminie Lubowidz to
mała wieś. Choć do przystanku PKS miała ledwie kilometr, słaniała się ze
zmęczenia. Diagnoza w miejscowym szpitalu: ostra niewydolność nerki, druga się
zeschła. Dializa w Centrum Zdrowia Dziecka. Co prości ludzie mieli wtedy
odpowiedzieć, gdy oznajmiono, że do nich należy decyzja: „Czy hemodializa
dożylna, czy dializa otrzewnowa z cyklerem w domu”. Wybrali to pierwsze.
Przecież nie wiedzieli, że trzeba co dwa dni jeĽdzić 180 km do Warszawy...
Kolejna wizyta. Nagle coś zaczęło się dziać z Dorotą. Operacja. Wylew płynów
do jamy brzusznej. Serce przestało bić. Czekanie i te słowa lekarzy:
„Powinno być dobrze”. Nie było. Obudziła się już roślinką na skutek
niedotlenienia mózgu. Leżała w śpiączce w szpitalu, a ojciec dobudowywał
sterylny pokój, żeby dziecko dializować w domu. Sam, bo na murarzy ich nie
stać. Nagle zawalił się na niego strop. Śmierć na miejscu. Był jedynym żywicielem
rodziny. Gdy podczas ostatniej sprawy sędzia zapytał lekarzy, czy przyznają
się do winy, tylko prawnik kiwnął głową.
„Boję się szpitali”, napisała Halina G. To żadna fobia. Sondaż
przeprowadzony przez CBOS w 2001 r. wskazuje, iż prawie każdy zna kogoś, kto
ucierpiał na skutek błędów medycznych, co trzeci spotkał się z nimi bezpośrednio,
ale ponad jedna czwarta nic by w takiej sytuacji nie zrobiła.
Wegetują w nędzy, czasem piszą skargi do rozmaitych rzeczników. Wielu już
nie ma. A ilu nawet nie wiedziało, że w trakcie leczenia zepsuto im zdrowie?
Edyta Gietka
03.01.2006
Fakty
z ostatniej chwili.
Lekarz wezwany do wypadku stwierdził zgon kierowcy, 19-letniego Huberta. Około pół godziny póĽniej policjanci zauważyli, że chłopak się rusza. Teraz walczy o życie w szpitalu.
Jak
to możliwe, że doktor Andrzej M. uznał za zmarłego człowieka, który wciąż
żył? - Niemożliwe! Sprawdziłem
W poniedziałek ok. godz. 23 skoda octavia prowadzona przez 19-letniego Huberta
N. pędziła wiaduktem na Płowieckiej w kierunku skrzyżowania z ul. Marsa i
Ostrobramską. Samochód zahaczył o krawężnik, wypadł z jezdni, przeleciał
kilkanaście metrów i wpadł na słup trakcji elektrycznej. Uderzył w niego
tak pechowo, że blacha samochodu zetknęła się z kablami pod napięciem.
Zanim więc ratownicy mogli przystąpić do pracy, trzeba było wezwać
pogotowie energetyczne.
Była dokładnie godz. 23.55, gdy do uwięzionego w skodzie kierowcy wreszcie
podszedł lekarz. - Nie żyje - orzekł.
Policjanci podejrzewają, że lekarza, który od wielu lat pracuje w pogotowiu,
zgubiła rutyna. Dyrekcja stacji prowadzi postępowanie wyjaśniające w tej
sprawie. Żadnych szczegółowych informacji nie udziela.
Policjanci zaczęli robić to, co zwykle w takich przypadkach: szkice, zdjęcia,
opis zdarzenia. - Przygotowywałem dokumentację fotograficzną, gdy jeden z
moich kolegów podszedł bliżej auta i poświecił do środka latarką.
Kierowca się ruszał! Krzyknąłem do strażaków, żeby natychmiast go wycinać
- opowiada podinsp. Wojciech Pasieczny ze stołecznej drogówki.
Lekarz wciąż stał obok - czekał na dokumenty, by wypisać kartę zgonu.
Policjanci twierdzą, że odpowiedział: - To niemożliwe. Sprawdziłem, nie żyje.
Mimo to Pasieczny ponaglał strażaków: - Wycinajcie! Wycinajcie!
Dokładnie 41 min po pierwszym badaniu, o godz. 0.35, udało się wydobyć
rannego i ten sam lekarz raz jeszcze zbadał mężczyznę. Wtedy orzekł, że żyje.
Wezwano erkę, która odwiozła kierowcę do szpitala przy ul. Szaserów.
Będzie śledztwo.
Ani z dr. Andrzejem M., ani z jego przełożonymi z warszawskiego pogotowia nie
udało nam się wczoraj porozmawiać. Chcieliśmy się dowiedzieć m.in.:
• w jaki sposób lekarz sprawdził, czy ofiara wypadku żyje,
• ile godzin był tego dnia w pracy,
• czy przedtem pracował też w innych placówkach służby zdrowia.
Na te pytania nie dostaliśmy odpowiedzi. Rzeczniczka stacji Edyta Grabowska
poinformowała nas jedynie, że Andrzej M. jest chirurgiem i pracuje w pogotowiu
od wielu lat. Do czasu wyjaśnienia sprawy został zawieszony i nie będzie pełnił
dyżurów, a jeśli zarzuty się potwierdzą, zostanie zwolniony z pracy.
Edyta Grabowska przekazała też wyrazy współczucia rodzinie rannego i życzyła
mu szybkiego powrotu do zdrowia.
Południowopraska prokuratura zdecydowała wczoraj po południu o wszczęciu śledztwa
w sprawie nieudzielenia pomocy rannemu. Na razie wiadomo jedynie, że lekarz był
trzeĽwy.
19-letni Hubert nie odzyskał do tej pory przytomności. Leży pod respiratorem.
To nie pierwsza taka historia
Opowiada podinsp. Wojciech Pasieczny z drogówki: - Ze trzy, może cztery lata
temu wzywają mnie do śmiertelnego potrącenia w Alejach, koło Smyka. Na
miejscu jest zwykły patrol prewencji, sprowadzili już pogotowie. Więc ja jadę.
A tu nagle sygnał, że mogę wracać, bo nieboszczyk ożył.
Wtedy pogotowie próbowało nam wmówić, że to policjant stwierdził zgon. Ale
uratowała nas folia, którą przykrywa się ciało, bo człowiek był już
przykryty. My mieliśmy wówczas krótką, spod której wystawały nogi. Kto to
zresztą słyszał, żeby policjant stwierdzał zgon.
i kolejno,
Były ordynator chirurgii szpitala w Lubaczowie, a wcześniej
w Zamościu został oskarżony o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej.
Pacjent, którego operował w Zamościu zmarł.
Prokuratura w Zamościu
skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Zbigniewowi W. Stanie przed sądem
za nieumyślne spowodowanie śmierci pacjenta. Grozi mu za nawet pięć lat więzienia.
Dramat wydarzył się w lipcu 2003 r. na oddziale chirurgii zamojskiego szpitala
im. Jana Pawła II. W. był tam wtedy ordynatorem i operował 50-letniego Władysława
S. Pacjent zmarł z powodu zatrucia organizmu. Sekcja zwłok potwierdziła, że
było ono spowodowane przecięciem jelita cienkiego.
Doktor Zbigniew W. był także oskarżony o przyjęcie łapówki. Sąd Rejonowy
w Zamościu skazał go na dwa lata w zawieszeniu na cztery i zakaz zajmowania
stanowisk kierowniczych w publicznych ZOZ-ach. Sąd Okręgowy wyrok uchylił,
sprawa wróciła do ponownego rozpoznania. W. przeniósł się ze szpitala w
Zamościu do Lubaczowa, gdzie również kierował oddziałem chirurgicznym. I tu
w marcu ub. r. historia się powtórzyła. Doktor W. wykonywał laparoskopową
operację usunięcia woreczka żółciowego 35-letniej Agnieszce Szpyt. W
trakcie zabiegu doszło do przebicia aorty i głównej żyły brzusznej. Potem
wystąpił krwotok i zatrzymanie akcji serca. Reanimacja Agnieszki Szpyt trwała
kilkadziesiąt minut. Chirurg załatał przecięte naczynia, zdecydował się
jednak na kontynuację zaplanowanej operacji i usunął również woreczek żółciowy.
- W trakcie operacji żona straciła około pięć litrów krwi. Po operacji była
tak w ciężkim, stanie że wysłano ją do szpitala w Lublinie. Zmarła na
skutek pooeracyjnych powikłań - wyjaśnia Piotr Szpyt, mąż zmarłej
35-latki. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura w Lubaczowie. - Skończyły
się już przesłuchania świadków, jest też opinia lekarska z kliniki w
Lublinie. Cała dokumentacja trafiła do biegłych z medycyny sądowej w Łodzi.
Ich opinii można się spodziewać dopiero w maju, dlatego pod koniec ubiegłego
roku prokuratura zawiesiła śledztwo - mówi Piotr Szpyt.
Z
wypowiedzi czytelników:
Żałuję, że z żoną nie zgłosiliśmy błędu lekarskiego
Żonę
bardzo bolał brzuch. Ginekolog L. w naszym szpitalu w Wo. sprawę zbagatelizował
- prawdopodobnie miesiączka (żona ma je dość nieregularnie), to musi boleć.
W szpitalu klinicznym w Wa., do którego żona udała się następnego dnia,
rozpoznano ciążę pozamaciczną. Wszystko skończyło się dobrze, więc
nigdzie nie zgłosiliśmy tego incydentu, ale gdy teraz przeczytałem ten artykuł
i przypominam sobie, że od czasu do czasu w lokalnej gazecie widuję artykuły,
w których ten ginekolog występuje w roli eksperta, to mnie szlag trafia i
bardzo żałuje, że nie zgłosiliśmy tego przypadku.
Zresztą w tym szpitalu klinicznym (w Wa.) też raz przeżyliśmy horror: jeden
z operatorów USG był tak niekompetentny, że z jego opisu wynikało, iż nasze
przyszłe dziecko (zdarzenie miało miejsce ok. rok póĽniej niż wyżej
opisane) jest strasznie zniekształcone - ma bodajże za małą głowę (nie
pamiętam już dokładnie). Na szczęście na następnym badaniu inny operator
(zresztą za każdym razem kto inny obsługiwał USG) wyśmiał wręcz wyniki
poprzednika. Nie muszę chyba dodawać, że nam w międzyczasie wcale nie było
do śmiechu. To miało być nasze pierwsze, długo wyczekane i bardzo upragnione
dziecko. Dzisiaj córcia ma się dobrze i rozwija się nadzwyczaj szybko.
Przypomina mi się dowcip o inżynierze mówiącym do kolegi: "Jak sobie
przypomnę, jakim jestem inżynierem, to boję się iść do lekarza."
Tuż przed tym, gdy ja miałem bronić swojej pracy, komisja długo debatowała,
czy uznać pracę pewnego mojego kolegi z roku. Podobno w końcu mu zaliczyli -
z oporami - i dostał 3. Jest inżynierem. Po mojej obronie komisja też długo
debatowała... czy dać mi wyróżnienie, czy nie. Obaj - on i ja - jesteśmy inżynierami
(mgr inż.).
Gdy zdarza mi się stykać z lekarzami, obserwuję ich i dochodzę do wniosku,
że rzadko mam okazję natrafić na tych naprawdę dobrych. Niestety owocuje to
tym, że mam nadzwyczaj ograniczone zaufanie do ich diagnoz.
"nieprzewidziany rozwój
wypadków" to jedno...
... ale
przypadki takie jak zaszycie sprzętu medycznego w brzuchu albo podłączenie
kroplówki/cewnika z niewłaściwym płynem - to zupełnie co innego. To
nie "pomyłka medyczna" tylko "niechlujstwo towarzyszące."
Takie przypadki nie powinny budzić żadnej wątpliwości sądu!
Jest skandaliczne, że nawet w takich przypadkach biegli mogą mieszać.
O jednym pacjencie z czymś zaszytym w brzuchu po operacji usłyszałem, że sąd
stwierdził, że nie ma dowodów, że w międzyczasie pacjent nie dał się
zoperować gdzieś indziej (może w domu?) - a więc być może to ktoś inny
zostawił mu mu "prezent" w brzuchu.
W dodatku winy lekarza nie udało się udowodnić.
zgroza.
Podobne artykuły:
BŁĘDY
LEKARSKIE Odpowiedzialność lekarska...? - czym to się je?, jak ukrywa?...
mataczenia
- OKRĘGOWY RZECZNIK ODPOWIEDZIALNOŚCI ZAWODOWEJ W KRAKOWIE - Jolanta Orłowsko-Heitzman
Biegli
dawno już "odbiegli" od prawdy...
Rola
biegłego psychiatry w procesie cywilnym i karnym.
i wiele innych w kolejnych działach wydawnictwa:
ARTYKUŁY
- tematy do przemyślenia
SˇDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
Niezależne Czasopismo Internetowe "AFERY - KORUPCJA - BEZPRAWIE" Ogólnopolskiego Ruchu Praw Obywatelskich i Walki z Korupcją. prowadzi: (-) ZDZISŁAW RACZKOWSKI Dziękuję za przysłane teksty opinie i informacje. |
www.aferyprawa.com
|
WSZYSTKICH SĘDZIÓW INFORMUJĘ ŻE
PROWADZENIE STRON PUBLICYSTYCZNYCH
JEST W ZGODZIE z Art. 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
1 - Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz
pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
2 - Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie
prasy są zakazane.
ponadto
Art. 31.3
Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądĽ dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i
praw.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.