opublikowano: 26-10-2010
Naleziński - Media w Polsce i na świecie - grudniowy cykl krytyczno-informacyjny Mirosława Nalezińskiego

1 grudnia 2007 odbyło się 20. dyktando z naszego języka. Tym razem nie zostało ułożone przez znanego polonistę, ale tekst dyktanda wyłoniono w konkursie (autorka - Renata Żemojcin z Opola). Ponieważ nie zorientowano się, czy twórczyni przebywa na sali podczas pisania w ramach turnieju, przeto (na wszelki wypadek) zmieniono parę wyrazów. Podmuchano na zimne, wszak w Wielkiej Brytanii był skandal z teleturniejem Milionerzy, gdzie "wygrano" (czyli wyłudzono) sporą sumkę funtów i to bynajmniej nie kłaków.
Poloniści, Rada Języka Polskiego oraz MEN, a przede wszystkim organizatorzy dyktand z naszego języka, powinni opracować regulamin, w którym jednoznacznie określiliby, jakie wyrazy mogą być w treści dyktanda z języka polskiego. Z niektórymi słowami mogą być kłopoty, jednak wiele terminów można zdyskwalifikować bez dłuższych rozważań. W renomowanych słownikach powinny być gwiazdką oznaczone hasła, które nie są wyrazami polskimi (mimo że mogą występować w polskich tekstach, jednak nie w dyktandach!).
Jeśli wymawiamy [dublin] i takoż piszemy, to może być wpleciona w tekst nazwa stolicy Irlandii - Dublin. Jeśli poloniści ustala nazwę Dablin i takoż wymawiać będziemy, to i taka nazwa mogłaby być w dyktandzie. Natomiast Dublin [dablin] nie jest polską nazwą i nie może znaleźć się w dyktandzie z naszego języka.
Podobnie inne nazwy geograficzne, nazwiska, czy inne rzeczowniki. Szopen tak, Chopin nie. Może to szokujące, ale jeśli są niespolszczone nazwy, to nie powinny być w "polskim" dyktandzie!
Wiliam Szekspir [wiljam szekspir], ale nie William Shakespeare [uyliam szejkspir], Kartezjusz (nie Descartes), Edynburg (nie Edinburgh), Kasablanka (nie Casablanca), Samanta (nie Samantha), Newada (nie Nevada), eksodus (nie exodus), dżez (nie jazz), dizel (nie diesel), imaż (nie image).
Nazwa amerykańskiego stanu Tennessee mogłaby być w dyktandzie, jeśli zaakceptowano by jej polską nazwę jako np. Tenesja lub Tenezja.
Który z poniższych wyrazów mógłby być w omawianym teście? Czy recycling [recycling], recycling [recykling], recycling [risajkling], recykling [recykling], a może resajkling [resajkling]?
Reasumując - w pierwszogrudniowym dyktandzie nie powinno być wyrazów - poncho (chyba że jako ponczo), crescendo, capriccioso, chow-chow, jive, paso doble (chyba że jako pasodoble), twist (chyba że wymawiany [tfist], nie [tuist]; podobnie kwiz [kfis], nie quiz, kwark [kfark], nie quark), rendez-vous (chyba że jako randewu). Nieporozumieniem jest umieszczenie nazwiska Saint-Saëns (choćby z braku litery ë w polskim alfabecie).
Zapewne w dyktandzie z języka kaszubskiego nie znajdziemy wspomnianych wyżej obcojęzycznych terminów, zaś w dyktandach z języka angielskiego, niemieckiego, czy francuskiego nie natrafimy na polskie nazwy - Piłsudski, Wałęsa, kiełbasa, wódka, Góry Świętokrzyskie, Gorzów Wielkopolski.
Czy to oznacza, że my, Polacy, nie powinniśmy znać wyrazów negatywnie tu zaopiniowanych? Nie! Im więcej wiemy, i umiemy - tym lepiej. Jednak jeśli mamy pisać dyktando z języka polskiego, to powinno być to dyktando wyłącznie z języka polskiego, a nie z włoskiego, angielskiego, czy... polskawego.
Rozchełstane
modelki przed ostatnim meblem
Ludziska
rozmaite rzeczy wymyślają, aby uznać ich za oryginały, aby natłuc kasę
oraz aby być sławnymi gwiazdami lub przynajmniej sławnawymi gwiazdkami. Na
portalu http://shipoffools.com/kitschmas można ujrzeć szereg wyrobów
inteligencji homo sapiens, które mogą zaszokować co bardziej wyrafinowanego
etyka, wrażliwego obywatela a nawet przeciętną łajzę pospolitą.
Wytwory mózgu nazwano Kitschmas
(bożonarodzeniowy kicz; nawiązanie do najmodniejszego języka - christmas
kitsch). Jednak tylko niektóre z nich można łagodnie nazwać kiczami.
Poduszeczka do igieł (dla koneserów
krawiectwa oraz dla hobbystów) w kształcie świętego Sebastiana. Gdyby nie
pudełko z nazwą, to pewnie nie każdy zorientowałby się kogo miękka
figurka przedstawia. Nie każdy musi wiedzieć, że St. przed imieniem
to święty (po angielsku). Dla Polaka może być "stary Sebcio".
Ileż to już widzieliśmy gier
planszowych opartych na przeróżnych fabułach? Ale tutaj niecodzienni
zawodnicy - kartonowi kardynałowie, którzy walczą o godność papieża.
Ponieważ w grze rozważane są teologiczne problemy, przeto taka zabawa mogłaby
zachęcać młodzież (zwłaszcza męską) do studiów w tym kierunku, zwłaszcza
jeśli wzmocnione jest to powołaniem.
Klasycznym kiczem jest figurka Jezusa
na motocyklu (modnie orurowanym), z cierniową koroną i peleryną rozwianą
od pędu jednośladu. Śladu takiej tandety nie powinniśmy znaleźć w
kulturalnym domu. Zalatuje jeleniem na rykowisku.
Jeśli pamiętamy specjalne książki
z filmów o szpiegach, które zawierały skrytki na mniej lub bardziej
podejrzane materiały, to jeden krok, aby materiały te zamienić na piersiówkę
z wyskokową cieczą (choćby Soplicą) i nazwę Biblia wytłoczyć na
twardej okładce zastępując "Pana Tadeusza" (lub inne tytuły
wszak już znane w opisanej postaci dość dowcipnego a sekretnego wyrobu). W
przypadku Biblii można się spierać, czy żart góruje nad niesmakiem.
A co powiemy na flakon wody kolońskiej
poświęconej (tym razem jednak w znaczeniu "dedykowanej") Piusowi
IX? Na etykiecie jest przedstawiony wizerunek tego papieża w formie kopii
monety. Chyba nie jest to profanacja, skoro papieże często byli wybijani (a
dokładniej - ich twarzowe imaże) na monetach lub rytowani na znaczkach
pocztowych. Nas, Polaków, raczej to (także zawartość) nie zwala z nóg,
bowiem od lat jesteśmy stopniowo przyzwyczajani do oklejania bardziej
kontrowersyjnych alkoholowych cieczy, niż perfumy czy tylko wody kolońskie
(u nas trąca to raczej wodami, ale... ognistymi).
Dla harcerzy, czy innych skautów, może
być przydatny koszerny kompas z podwójnie trójkątną gwiazdą i z nazwą
Jerusalem (Jerozolima).
Toster wytwarzający tosty z
przypieczonym obrysem Matki Boskiej może wydać się niesmaczny i to także w
przenośni.
Niektóre z powyższych pomysłów są
znane duchownym znającym się na żartach - zapewne wielu z nich ma opisane
gadżety albo im podobne. W końcu ich życie to nie tylko modły czy
umartwiania się.
Jeśli komuś nazbyt surowa i chłodna
wydaje się urna z prochami bliskiej osoby, to może sobie kupić pluszowego
misia, a dokładniej - jego kosmatą powłokę (otulinę na ów pojemnik). W
samotne chwile można przytulić się do takiego nadzianego (sproszkowanym ciałem)
misia ułożonego na ulubionym jaśku czcigodnej a niezapomnianej osoby.
Raczej szokujące niźli tandetne.
Od wielu lat modnawe są plastykowe
figurki Najświętszej Marii Panny. Pewien wynalazca zmodernizował pomysł i
zamiast świeconej wody o objętości ok. 512 mililitrów, można tam gromadzić
dane o pojemności rzędu 512 MB, bowiem jest to? pamięć USB w kształcie
figurki NMP. Po podłączeniu do komputera włącza się czerwona dioda
jako... serce. To pogranicze tolerancji osób religijnych? A może dla księży
miłujących także komputery to użyteczny przedmiot i jednak "do przyjęcia"?
Opisane wyroby to kicze, bezguścia i
tandetki kosztujące od kilkunastu do dwustu złotych. Jednak kolorowa kopia
obrazu Matki Boskiej z Dzieciątkiem umieszczona na... stringach to już
jednak obraza. To wręcz profanacja na całego i to niezależnie od
zadrukowanej strony (lewa/prawa, tył/przód). Tu mamy totalny upadek dobrego
wychowania. Tylko krok od eskalowania szkaradnego pomysłu w kierunku papierów
(jednak nie wartościowych!). Jeśli nie można sprzedawać majtek uszytych z
flag czy bander (za co w wielu krajach grozi ciąganie po sądach), to podobne
restrykcje powinny dotykać (a nawet natarczywie szarpać) wszelkiego rodzaju
profanów religijnych symboli i wizerunków świętych.
Za podobne świętokradztwa, ale w
cieniu innych świątyń, ciąganie po wspomnianych budynkach byłoby zaledwie
niemiłą przygodą, bowiem tam w rachubę wchodzi mało subtelne ciąganie
sznurowo-szyjne. Skoro o majtkach - majtkowie z drewnianych żaglowców doświadczali
(prze)ciągania pod kilem, co zwykle najczęściej nie kończyło się szczęśliwie.
Na kartach kalendarza ściennego
http://www.cofanifunebri.com/2008-calendar.htm w dość frywolnych a rozchełstanych
(do pępka) kreacjach (z odrobiną wszakże zadumy) zaprezentowano kwiat młodzieży
damskiej, która ma jeszcze nieco czasu (memento mori) na wypełnienie sobą
finalnego a funeralnego mebla. I pewnie tym należy tłumaczyć fakt
paradowania na jego tle. Dość skromne zdjęcia jak na 2008 rok, jednak córki
tych pań za ćwierć wieku będą śmielsze w obcowaniu z wiekiem takiego
drewnianego kontenera, po prostu - z wiekiem im to przyjdzie. Po wielu latach
(jako bardziej wiekowe damy) odejdą na zawsze śladem swoich mam. Do wnętrza
(w ramach wystroju) mogą zabrać swoje wypłowiałe kalendarzowe reklamówki
z lat młodości, kiedy (jak to mawia się w nieeleganckim świecie) uderzą w
(jednak nie ścienny) kalendarz.
Pewnie osoby pracujące w funeralnej
branży są otrzaskane z takimi reklamami podobnie jak otrzaskane są wieka
omawianych mebli przez kapryśnych klientów smutnych salonów, ale na pozostałych
(przy życiu) obywatelach nie robi to pozytywnego wrażenia.
Cóż za brak dobrego smaku...
Czy ryży
ma prawo do wypowiedzi?
Jesteś
ruda i piegowata, to jesteś gorszą obywatelką? Czy można zabrać ci głos?
7 grudnia 2007 na portalu Onet, w
dyskusji nt. artykułu Dwaj "buntownicy" z PiS znajdą miejsce w
PO? dostrzegłem wypowiedź (http://wiadomosci.onet.pl/1,15,11,37937199,103001965,4344107,0,forum.html)
jednego z dyskutantów -
"Chlebowski jest rudy a nawet ryży to zły znak.
Nie powinien się wypowiadać. Wystarczy popatrzeć na jego uśmiech jaki jest
wredny, fałszywy, ile zawiera w sobie jadu".
Wśród tysięcy opinii, ta należy
do najłagodniejszych pod rozmaitymi względami. Jednak uznałem, że
prawdopodobnie narusza zasady prowadzenia dyskusji i zgłosiłem do redakcji
Onet. Chciałem przetestować sposób rozumowania prawników tego portalu.
Tego samego dnia otrzymałem odpowiedź
- "Szanowny Panie. Komentarz nie narusza Zasad Forum, więc nie zostanie
usunięty. Pozdrawiamy Redakcja Forum Onet.pl".
Zajrzałem do owych zasad i napisałem
ponownie do Onetu -
Szanowny Onecie!
Sprawdziłem Wasze zasady dyskusji -
Nie należy umieszczać
komentarzy, które:
zawierają wulgaryzmy (art. 3
Ustawy o języku polskim z dnia 7 października 1999r.);
propagują alkohol (art. 2 (1)
Ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi z dnia 26
października 1982r.);
propagują środki odurzające,
narkotyki (art.1 Ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii z dnia 24 kwietnia
1997r.);
obrażają osoby publiczne (art.
23 Kodeksu cywilnego);
obrażają inne narodowości,
religie, rasy ludzkie (art. 23 Kodeksu cywilnego oraz art. 194 - 196 Kodeksu
karnego);
zawierają informacje obarczające
niesprawdzonymi zarzutami inne osoby (art. 23 Kodeksu cywilnego);
przyczyniają się do łamania
praw autorskich (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4
lutego 1994r.).
Krytykowana wypowiedź - "Chlebowski
jest rudy a nawet ryży to zły znak. Nie powinien się wypowiadać"
narusza (wg mnie) dobra osób trzecich (o rudych włosach), bowiem na końcu
Zasad czytamy - "zawierają informacje obarczające niesprawdzonymi
zarzutami inne osoby". Z treści wynika, że osoby rude i ryże nie
powinny się wypowiadać z powodu koloru włosów i że jest to zły znak.
Utwierdzany jest zatem stereotyp, który od dziecka jest sączony w rozmaitych
sytuacjach (podobnie jak dowcipy o blondynkach, pederastach/gejach, Polaczkach,
Żydach, Ruskich, Szwabach, Cyganach, Murzynach). Chyba że wyjaśnicie, że
zarzuty obarczające osoby rude są jednak sprawdzone i wówczas istotnie nie
ma podstaw do skasowania krytykowanej wypowiedzi...
Z negatywnymi stereotypami należy
walczyć przynajmniej zdejmując je z forów. Ponadto naruszona jest Wasza
zasada - "obrażają osoby publiczne (art. 23 Kodeksu cywilnego)",
czyli wspomnianego posła. A gdyby napisano "Chlebowski jest Żydem a
nawet gejem i jest to zły znak. Nie powinien się wypowiadać"? Zdjęto
by, bo nie można obrażać nacji i naśmiewać się z nietuzinkowych opcji
seksualnych?
Pozdro
MirNal
PS Jest wiele jeszcze
ostrzejszych wypowiedzi, które zbyt długo widnieją na forach...
... i na ten
dłuższy wywód już nie zareagowano.
Czy jeśli ktoś jest rudy, łysy,
gruby, kulawy, garbaty, zezowaty (albo komuś się wydaje, że taki jest), to
można napisać, że Iksiński jest taki czy owaki i to jest zły znak i nie
powinien się wypowiadać z powodu swej faktycznej lub wyimaginowanej ułomności
lub wady? A przecież defektem może być przypadłość natury nie tylko
fizycznej, ale również psychicznej albo seksualnej i co wówczas? Albo komuś
się nie podoba nacja lub religia interlokutora. Łatwiej zdjąć wypowiedź ośmieszającą
lesbijkę, Żyda, żyda lub muzułmanina (prawdziwych lub domniemanych), a nie
dojrzeliśmy jeszcze do pouczeń, że nie powinniśmy rudych (a nawet ryżych!)
obrażać na forach tylko z tego powodu? A co z szyderczymi uwagami typu -
"eee, to tylko kobieta/blondynka"? Pewnie doczekamy się wykładni,
że nie wolno w ten sposób zwracać się do ludzi, podobnie jak już nie
wolno mówić o asfaltach w znaczeniu pozaszosowym. Zawołania typu - "ty
chciwy Żydzie" lub "wredny Kaszubie" albo "cwany
Cyganie" powinny być zatrzymywane przez cenzurę, jeśli istotą
przekazu jest obraza, w szczególności, kiedy obrażany nie jest ani Żydem,
ani Kaszubem, ani Cyganem (jednak jest do zaakceptowania, jeśli zwraca się
ktoś faktycznie do Żyda, Kaszuba, czy Cygana, w szczególności w ramach
przekomarzania). W istocie wszystko zależy od kontekstu i najczęściej chęć
obrażenia jest łatwo dostrzegalna.
Nasza
Konstytucja 1997 głosi -
Art. 30. Przyrodzona i
niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i
praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej
poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.
Art. 32.2. Nikt nie może być
dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z
jakiejkolwiek przyczyny.
Jak to należy rozumieć? Że Państwo
ma chronić obywateli (w tym osoby publiczne) przed nie tylko wulgarnymi
wyzwiskami, ale również przed epitetami uznawanymi jedynie za nieprzychylne
i niepodlegające jeszcze prawnemu napiętnowaniu? Wymiana poglądów na
internetowym forum to "życie społeczne"? Czyli nie można uznać
rudych za gorszych obywateli? Jest ryży, więc nie ma prawa głosu? A zatem
należy kasować takie opinie!
Owszem, jeśli zdejmiemy każdą obraźliwą
opinię, to okaże się, że niewiele internauci mają sobie (prawnie
poprawnego) do przekazania. Ale może to właściwa droga? Może tak powinno
być od samego początku istnienia nowych środków wymiany poglądów? Może
jeśli nie mamy nic ciekawego do przekazania albo potrafimy to czynić jedynie
w ubliżający sposób, to przerywajmy transmisję stosując cenzurę? Zresztą
- skoro wielu spraw nie można omawiać w pewnych ujęciach, to znaczy, że i
tak istnieje cenzura. Dla naszego dobra należy poszerzyć jej zakres. Albo
posypią się procesy - już urażony internauta pozwał Wikipedię, bo
nazwano go trolem. Może to właściwy kierunek wymuszania kulturalnych
zachowań na raczej anonimowej niwie zwykle niestety tylko "twórczej".
Krewkie
rekordy Polaków
2 października 2007 podano, że
niechlubny rekord ustanowił 53-letni mieszkaniec Sieradza, który tęgo popił
nim przewrócił się w centrum miasta. Lekarze przecierali a to oczy ze
zdumienia, a to szkiełko aparatury i w końcu ustalili 7,2 promila alkoholu.
Nazajutrz opuścił szpital o własnych siłach.
Za śmiertelną dawkę alkoholu
uznaje się 4 promile. Ta granica, jak podaje się w formie anegdoty, nie
dotyczy Polaków i Rosjan. W internecie można znaleźć tekst na duńskiej
etykiecie podobna wartość - "Dawka śmiertelna - 4,5 promila alkoholu
we krwi! Nie dotyczy Polaków i Rosjan".
Za światowy rekord uznaje się
wyczyn 46-letniego Polaka, który przeżył, mimo że miał w organizmie 12,3
promila alkoholu. Rekordowy był rok 1995 - 14,8 promila alkoholu we krwi miał
kierowca, który jadąc autem spowodował wypadek pod Wrocławiem. Wynik
badania był nieprawdopodobny, że pomiary parokrotnie powtarzano, jednak nasz
rekordowy rodak zmarł kilkanaście dni później w wyniku obrażeń
odniesionych w wypadku i pewnie dlatego nie wpisano go na listę rekordów. W
tymże roku nasza rodaczka ustanowiła rekord świata kobiet. Badanie krwi
przeprowadzone w szczecińskim szpitalu wykazało stężenie 8,2 promila
alkoholu.
Mawiają, że krew to nie woda,
ale żeby jesienią i w jesieni życia (już właściwie zimą...)? 11 grudnia
2007 podano, że pewien 93-letni wątpliwy dżentelmen w Domu Pomocy Społecznej
w Kostomłotach... zgwałcił znacznie młodszą (jednak jesienną panią),
bo... 69-latkę, która przypłaciła ową niechciana napaść poważnym
krwotokiem. Różnica to 24 lata i nie jest to jakiś rekord, jednak jeśli
Guinness prowadzi zapisy w kryminalnych dyscyplinach, to należy zauważyć
rekordowy wiek pseudokasanowy (93), łączny wiek pary (162) oraz średnią
ich wieku (81). Z uwagi na to, że dziadek (a raczej dziadyga) jest ostro
posunięty w leciech, nie bardzo wiadomo, czy zostanie umieszczony w areszcie,
choć być może bywają areszty równie przyjazne, co niektóre domy starców...
Mecenas pewnie przyjmie linię obrony - klient jest rolnikiem, zatem
zasugerował się nazwą miejscowości i pomylił omłoty z umizgami.
Czy powyższy tekst nie jest zbyt żartobliwy
jak na poważne sprawy a właściwie to jednak przestępstwa?
Parę lat temu ustalono, że
kierowanie pod wpływem alkoholu jest przestępstwem. I co? Sto tysięcy wyłapywanych
(mniej lub bardziej) nachlanych kierowców rocznie, w tym policjanci, księża,
posłowie. A ilu unika kontroli? Można było wzbogacić budżet o miliony? A
karani są rowerzyści i furmani. Przecież gdyby pobierano średnio choćby
1000 zł... A przepadek albo wykup auta? Były takie pomysły i co? Okazuje się,
że ktoś komuś pożyczy albo nawet powie, że wziął bez wiedzy właściciela
i już Temida nie wie jak rozprawić się z drogowymi pijakami. A jeśli już
ktoś zamożny to znajdzie cwanego mecenasa, który sam weźmie kasę a do budżetu
nie da grzywny wpłacić.
Dyskusyjne fora pełne są złorzeczeń
wobec gwałcicieli - a to powiesić takiego, a to obciąć, a to połączyć
dwa w jedno, czyli powiesić za narzędzie zbrodni. Ale to wobec 30-latka, który
spostponował 20-latkę. A co ze stuletnim niemal dziadem, który połasił się
na prawie staruszkę? Tu wspomniani "oprawcy" są łagodniejsi - wręcz
uśmiech pojawia się na ich licu. Nie wiadomo, czy z podziwu, czy z
niedowierzania. Za młodą to byśmy marsze uliczne urządzali, a za starą?
Pierwsza jest podmiotem, a druga już tylko przedmiotem? Dziadydze raczej nie
grozi więzienie, bo jest zbyt stary.
Ileż to mamy przestępstw z udziałem
wiekowo zaawansowanych obywateli lub pijaków? Jeśli przymykamy na to oko, to
niejako przyzwalamy na przestępstwa. Wszyscy młodzi Polacy wiedzą, że do
pewnej kwoty można okraść rodaka, do pewnego wieku traktują nas jak
dzieci, na emeryturze mamy ulgę w sądzie, zamożni cwaniacy a krętacze mają
dobrych adwokatów. Do więzień wysyłani są tylko biedni frajerzy w
poborowym wieku (nie za młodzi i nie za starzy). A kogo mają posyłać,
skoro owe instytucje są przepełnione (kolejny... rekord)? Miejsca są
jedynie dla mało rozgarniętych współobywateli. Prawo jest kiepskie i nie
zdaje egzaminu w zderzeniu z naszym przekonaniem, że nie można wszystkich
przestępców osadzić. Po prostu u nas opłaca się (w ogólnym rozrachunku)
oszukiwać bliźnich, co jest tematem do większych a całkiem osobnych rozważań.
Wystarczy konstatacja, że opisane dwa rodzaje czynów karalnych dowodzą, iż
przestępcy nie ponoszą właściwej kary. I w demokratycznej UE kary będą
coraz niższe, zaś będzie coraz więcej urzędników, sędziów, psychologów
obsługujących bezecników a niegodziwców. Oczywiście za nasze podatki...
PS Tytułowe określenie
"krewki" nawiązuje nie tyle do porywczości (choć również można
ten aspekt zauważyć), ile do słów "krew" i "krewka",
ponieważ w obu omówionych przypadkach owa tkanka jest ważną cieczą, zaś
określenie ich jako "krwawe" byłoby nieco przesadzone.
Brak
glutów na Euro 2012?
Od dłuższego czasu przymierzałem
się do wypowiedzi w tej sprawie, ale jakoś czasu brakowało, jednak ostatnio
oglądany wyczyn w tej materii ze zmasowanym wyrzutem lepkiej materii, przełamał
mój opór psychicznej materii.
Otóż parę dni temu, podczas
transmisji meczu rozgrywanego na Wyspach Brytyjskich z udziałem polskiego
bramkarza w drużynie o biało-zielonej zebrze (na koszulkach), kamerzysta
akurat najechał elektronicznym okiem na naszego rodaka, który właśnie
wybrnął z trudnej podbramkowej opresji. Buźka na cały ekran telewizora, a
bohater niniejszej scenki oryginalnie zagrzewa się (wszak jesień) do
sportowej walki plując w obie łapawice i rozprowadzając organiczne śliniankowe
płyny po wewnętrznych powierzchniach materiału. Jakby tego było mało
(przecież jeśli jakieś damy oglądały mecz, to już zbierało im się na
zwrotne odruchy żołądkowe), to zaraz zawodnik zatkał jedną dziurkę narządu
węchu wierzchem przeciwległej dłoni okutanej w spostponowaną przed chwilą
rękawicę i pod wpływem nagłego wzrostu ciśnienia w komorze nosowej, posłał
gluta na murawę. Następnie powtórzył operację w lustrzany sposób z
drugim a naprzemiennym zestawem dziurka-dłoń. Gdyby komuś wydawało się,
że to koniec "uczty" dla oczu, to nasz dzielny bramkarz zdążył
zastosować tradycyjną (i najczęściej spotykaną) erupcję narządu
konsumpcyjnego - paraboliczne plucie w dal, kto wie, czy nawet nie z
wycharchem. I to wszystko trwało kilkanaście sekund. Można powiedzieć, że
realizator trafił w dziesiątkę - udokumentował ową fabułkę od A do Z w
wariancie bezskrótowym. Taka anatomia męskich piłkarskich głównych a głowowych
wypływów.
Jak przeciwdziałać takim
obrzydliwym obrazom, tak w znaczeniu filmowego przekazu, jak i braku etykiety?
Jakie mogą spotkać szykany piłkarza, jeśli na boisku jego szykany
pozostawiają wiele do życzenia? W tym momencie przypomniały mi się
dolegliwości dotykające Finów w ruchu drogowym. Otóż Fini (Finowie), jako
bodaj jedyni wystawiają mandaty w wysokości uzależnionej od zamożności, a
dokładniej - od dochodów. Znane są przypadki, kiedy za wykroczenie drogowe
owi Skandynawi (Skandynawowie; zresztą opinie są podzielone co do ich
przynależności do skandynawskiej rodziny) płacą niewyobrażalne (dla większości
właścicieli polskich fiacików) krocie. Zatem należałoby do regulaminu gry
w piłkę nożną (zresztą może do innych dyscyplin również) wprowadzić
kary za plucie na stadionach. W większości przypadków owe obmierzłe
ceremonie widujemy po indywidualnej akcji danego piłkarza, który niezależnie
od sportowych walorów zakończonej właśnie zagrywki (najczęściej pod
bramką przeciwnika), pozwala sobie na pozbycie się swego gardłowo-ustego
mililitrażu, czasami z nosowym wplotem. Czy to takie męskie? Czy to domena
naszych współczesnych stadionowych wojowników? I najpewniej zdają sobie
sprawę, że akurat miliony kibicujących oczu, za pośrednictwem kamer, dokładnie
widzą, co nasi "bohaterowie" wyprawiają na boisku... Przecież
widzą to ich żony, dzieci, rodzice, znajomi, także trenerzy, a oni sami również
to widują w odtwarzanych relacjach. I co? Nic?! A im sławniejsi, im więcej
zarabiają, tym więcej charchają... I nikt im nie zwraca uwagi? A media?
Przecież to podstawa dobrego wychowania, już od przedszkola... Poza elegancją
jest również problem tarzania się w cudzych albo i we własnych plwocinach.
Wprawdzie na tak wielkich boiskach prawdopodobieństwo mazistego wślizgu jest
znikome, jednak wraz ze zbliżaniem się do bramek gwałtownie ono rośnie, zaś
dla bramkarzy szansa utytłania się w owych wydzielinach jest całkiem spora
(owszem, najczęściej w... swoich).
Niech międzynarodowa organizacja piłkarska
podzieli takich rycerzy na kilka dochodowych grup i w zależności od tego
podziału, niech owi wątpliwi dżentelmeni płacą grzywnę od kilkudziesięciu
dolarów lub europów. Podczas transmitowanych rozgrywek takie kary powinny sięgać
do kilku tysięcy wspomnianych jednostek monetarnych (w zależności od rangi
meczu i liczby telewidzów). A ponadto za każde takie plucie (ukazane światu)
nakazać kwadrans sprzątania trawiastych (lub zaśnieżonych) powierzchni płaskich
danego albo równorzędnego stadionu. Co lepsi zawodnicy opisywanej dyscypliny
mogliby spędzić parę godzin na resocjalizacji, choć zapewne szybko wybito
by im z głowy wspomniane upłynnianie płynnych treści pośród trawiastych
zagonów. Jeśli już jednak zawodnik nie może oprzeć się odruchowi powodującego
u przeciętnego widza skojarzenia natury wymiotnej, przeto niech powstrzyma
swe plwocinowe zapędy chociaż o te pół minuty, kiedy to obiektywy wreszcie
zjadą z jego walecznej facjaty.
Jeśli pewna śpiewająca gwiazda mogła
zapłacić bajońską karę za chwilowe a sympatyczne ukazanie zgrabnego półbiuścia
przed mikrofonem, to dlaczego biegający za piłką gwiazdorzy nie mieliby
uiszczać grzywien za obrzydliwe doznania estetyczne? No, jeśli jednak
zachować skalę doznań, to większość kibiców wolałaby oglądać
efektowny żeński gruczoł mleczny naczelnego ssaka, niźli uzewnętrznione
efekty działania męskiego gruczołu ślinowego...
Wiele się mówi o kulturze
stadionowych kibiców, ale pora zwrócić uwagę współczesnym gladiatorom,
którzy mają być wzorem nie tylko w grze, nie tylko jak tłuc milionową kasę
kończynami dolnymi i główkami, ale również jak kulturalnie zachowywać się
na swym stanowisku pracy. Plujące fleje po udokumentowaniu wszystkich charchów
w danym spotkaniu, regulowałyby karne opłaty przed kolejnym meczem.
Ponieważ Polska i Ukraina są
organizatorami wielkiego sportowego widowiska, zatem byłoby znakomicie, gdyby
powyższe uwagi i propozycje zmaterializowały się najpóźniej na naszych piłkarskich
mistrzostwach Euro 2012. Nawet jeśli nie przejdziemy do annałów z powodu
liczby i atrakcyjności strzelonych bramek, to możemy przejść jako
posiadacze boisk o najmniej urozmaiconej florze bakteryjnej rodem z krajowych
i zagranicznych glutów i innych płynów ustrojowych. A rekordzista w liczbie
utrwalonych autoerupcji, od organizatorów otrzymywałby mało zaszczytny tytuł
"Lama 2012"...
Amerykanie
strzelili sobie w stopę
Kiedy już niemal wszyscy Polacy
zostali przekonani, że homoseksualizm nie jest zboczeniem, że już wiele lat
mija, kiedy zdjęto to dziwne zjawisko z listy chorób, kiedy wszyscy uczą się
tolerancji i akceptacji (które to zjawiska niezupełnie są właściwie
rozumiane, co widać w tendencyjnie i nierozsądnie konstruowanych sondach dla
polskiego ludu), kiedy Amerykanie krzywo patrzą na hasło "Murzyn"
i pokazują światu, że tylko mali i zakompleksieni obywatele drugorzędnych
państw błędnie oceniają homoseksualizm i nieszczęśników naznaczonych
przez Los, właśnie wtedy świat obiega informacja, że obywatele USA
(ci specjaliści od nowoczesnej etyki i właściwego podejścia do owego
problemu...), że właśnie oni nie chcą gejów w swoich drużynach
skautowskich (odpowiednik naszych harcerskich). Czyż nie jest to chichot, jeśli
nie powszechnej historii, to przynajmniej historii obyczajów, a dokładniej -
najnowszej historii seksualnej tolerancji?
Cóż się stało? Otóż kilka dni
temu media podały, że skauci nie chcą gejów w swych szeregach!
Filadelfijski harcerski oddział odmawia zniesienia zakazu przyjmowania
homoseksualistów w swoje szeregi, mimo groźby władz miejskich, że zostanie
usunięty z budynku. Skandal trwa 4 lata, kiedy to na miejskim zjeździe skautów
jeden z członków lokalnego oddziału ujawnił przed kamerami, że jest gejem
i został natychmiast wyrzucony z organizacji.
Tamtejsi Boy Scouts twierdzą, że
homoseksualizm jest sprzeczny z wartościami skautingu, podobnie jak ateizm i
agnostycyzm. I na jaka zasadę powołują się działacze? Na znaną większości
(jednak tolerancyjnych) Polaków - "don't ask, don't tell" (nie
pytaj i nie mów). Przecież tak było od lat, jeszcze przed modą na
homoseksualne publiczne roztrząsanie problemów i przed ulicznymi marszami.
Byłeś mniej lub bardziej seksualnie zdeformowany, ale byłeś dyskretny (i
nikt cię nie pytał), to byłeś swojak. Zarówno jako harcerz, jak i
żołnierz, nauczyciel, ksiądz. I komu to przeszkadzało? Ale świat nie lubi
spokoju - jak już wielkie wojny przeminęły, to z nudów towarzystwo musi
zająć się mieszaniem. Jak młodzież, dla której zabrakło historycznych
wyzwań (powstania, wojny, obalania), zatem rozrabia na stadionach i w ich
okolicach.
Aby było dziwniej - Sąd Najwyższy
USA orzekł, że skauci tworzą prywatną organizację i mają prawo wykluczać
homoseksualistów ze swych szeregów! Czyżby prywatni właściciele autobusów,
kin, restauracji mogli wpuszczać na swoje włości np. tylko niebieskookich
blondynów? Przecież to dyskryminacja i to w państwie o najlepszej
konstytucji! Zatem - ileż są warte te wszystkie ich i nasze dyskusje? Czy mógł
ktoś zadać większy cios światowym (w tym polskim) gejom, niż owi
Amerykanie? To jakby kongresmen pouczał b. prezydenta Clintona i grzmiał nad
jego upadłymi obyczajami na styku (dosłownym) z panną Levinsky i okazałoby
się, że tenże reprezentant amerykańskiego narodu miał podobny wybryk
obyczajowy na sumieniu. I co ciekawe, a sensacyjne - właśnie tak się okazało!
Jest wielu gejów, którzy we własnych
ojczyznach byli szykanowani (albo im się tak wydawało, albo świadomie to
nagłaśniali w wiadomym celu) a jednocześnie inteligentnie połączyli to z
marzeniem o życiu w bogatszym kraju. W umiejętny sposób uzyskiwali azyle w
USA. Ciekawe, jak reagują na waśnie wśród skautów? Może powrócą do
swych ojczyzn, bo doznali szoku?
Media niejednokrotnie pokazują
sylwetki gejów, lesbijek oraz innych osób ("osobników" brzmiałoby
niezbyt konstytucyjnie i jednak dyskryminacyjnie), które nie są i nie mogą
być zaliczone do osób mieszczących się w przedziale uznanym za normę (w
technice są pojęcia "norma" i "tolerancja"; mamy zgodność
z normą i rozpatrywany obiekt mieści się w przedziale dopuszczalnej
tolerancji albo się nie mieści, zaś to niemieszczenie się może być
nieznaczne, ale może być jednak dość znaczne).
Powyższe wydarzenie oddaje dwa
powiedzenia - jedno staropolskie (już witał się z gąską - już
obywatele nowych państw UE przyjmowali światowo rozumianą tolerancję),
drugie ostatnio modne i jakież amerykańskawe (strzelić sobie w stopę
- piewcy nowego podejścia sami wtykają kij w szprychy swych idei). Gdyby nie
powaga problemu, to można by uznać ową historyjkę za... humorystyczną.
Znam tylko jednego geja (p. Szymona),
który się publicznie przyznaje do odmiennej opcji, a którego jednocześnie
cenię za poglądy wygłaszane na jednym z dyskusyjnych portali (i jest tam
powszechnie lubiany). Z pewnością czyni sporo dobrego w umiarkowany (nieagresywny)
sposób - łączy, nie dzieli. Na pewno jest lepszym obywatelem, niż wielu
heteroseksualistów zaślepionych swoją wyższością i niewiele dających
Polsce.
W 1973 roku Amerykańskie Towarzystwo
Psychiatryczne uwzględniając najnowsze badania, usunęło homoseksualizm z
listy psychologicznych problemów zdrowotnych. Amerykańskie Towarzystwo
Psychologiczne poparło to rozwiązanie 2 lata później. Kiedy o tym podniosłym
fakcie dowiedzieli się Polacy? W znakomitej większości po kolejnych
trzydziestu latach... W 1990 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) skupiająca
193 kraje członkowskie, wykreśliła homoseksualizm z Międzynarodowej
Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych. Zatem ci mądrzy
ludzie kilkanaście lat wadzili się i rozpatrywali ów problem, aby uznać,
że homoseksualizm nie jest ani chorobą, ani nie jest nawet problemem
zdrowotnym. Tysiące lat ludzkość dochodziła do takiego wniosku -
pogratulować! Przynajmniej wiemy, kto jest odpowiedzialny za stereotypy -
lekarze, bo to oni utrzymywali ludy na przestrzeni wieków w przekonaniu, że
to jest choroba (podobnie sepsa - nie jest to choroba, ale jak działa na naszą
świadomość; mało brakuje do paniki?). Brak kończyny także nie jest
chorobą, ale inwalida nie jest w pełni sprawną osobą. Świat doszedł do
absurdu - łysienie uznajemy za nieprzyjemną dolegliwość, zaś
homoseksualizm boimy się nazwać nawet zaburzeniem. Może językoznawcy wymyślą
zgrabne a niewięzienne określenie (za termin "dewiacja" można
trafić za kraty, za "zaburzenie" można zostać wyklęty ze środowiska;
może "nieprawidłowość"?).
Zaryzykuję - należałoby
rozszerzyć pojęcie inwalidztwa. Istnieje fizyczne i psychiczne. Może ogólną
definicję powinniśmy poszerzyć także o inwalidztwo seksualne? Ponieważ
nie jestem lekarzem, przeto nie będę zbytnio nachalny w tej materii, ale coś
jest na rzeczy - układa się to w jakąś logiczną całość. Może WHO
zajmie się niniejszą propozycją?
Szanowny Czytelniku! Jeśli
jesteś przewrażliwiony, to z pewnością uważasz mnie za homofoba. Jeśli sądzę,
że osoby homoseksualne mają takie same prawa co ogół (poza oczywistymi różnicami),
że o wartości człowieka nie decyduje ani kolor skóry, ani pochodzenie, ani
płeć, ani rozpatrywane skłonności, to znaczy, że nim nie jestem.
Przestrzeń społeczna nie może być zajmowana ponadproporcjonalnie przez
wybrane grupy obywateli, bowiem jest to źródłem niepokojów i animozji.
Niemal
117-letni Ukrain
W połowie grudnia Ziemię obiegła
smutna i sensacyjna informacja - zmarł najstarszy mieszkaniec naszej planety
(niektóre media podawały "ziemi", inne "Ziemi"). Kimże
On był? Okazuje się, że był Ukrainem*, urodził się 15 marca 1891 a zmarł
14 grudnia 2007. Żył zatem 116 lat, 8 miesięcy i 30 dni, więc jednak nie
117 lat (jak to podawano; także wymieniano datę 15 grudnia). Korzystając z
wiecznego kalendarza (choćby w internecie) można obliczyć, że na ziemskim
padole spędził 42642 dni (parzysta liczba zbudowana z trzech kolejnych cyfr;
może specjaliści mają tu jakąś teorię?), czyli 1 023 408 godzin (to jest
61 404 480 minut albo inaczej 3 684 268 800 sekund). Ponieważ serce bije ok.
75 razy na minutę, przeto owo ukraińskie miało około 4,6 mld cykli pracy i
było - dość dobrze, bo metrykalnie udokumentowaną - najpracowitszą ludzką
pompą w dziejach świata...
Był kawalerem, choć nie stronił od
pań. Do 90 lat pracował w kołchozie jako pastuch (pewnie sympatyczniej
brzmiałoby "pasterz", ale może dziennikarze nieładnie nawiązali
do określenia "staruch"?). Śpiewał piosneczki w czterech językach,
bowiem jego wieś przez te lata parokrotnie zmieniała przynależność państwową.
Nie wiem, jak na Ukrainie, ale u nas, ów czcigodny pan, nie byłby dobrym
klientem ZUS-u, wręcz przeciwnie - budżet straciłby ponad miarę. Ale z
drugiej strony nie chorował, a to oznacza, że jeśli tylko odprowadzał
stosowne składki, to zachowywał się jak solidny (ukraiński) obywatel, choć
jednak blokował miejsce pracy przez ćwierć wieku jakiemuś młodzieńcowi...
Przy okazji wzór patrioty - pracować możliwie długo (i płacić składki),
rzadko chorować i uwinąć się zaraz po przejściu na zasłużoną emeryturę.
Przeciętny Polak przez ok. 40 lat
odwiedzania swoich zakładów pracy ma na liczniku ok. 100 000 godzin (mniej
lub bardziej wydajnej) pracy. Zakładając, że zarabiałby wg dzisiejszych
realiów ok. 10 zł na godzinę, przez całe życie otrzymałby milion
dzisiejszych złotych. Po odjęciu podatków, bieżących wydatków na życie,
ubrania, sprzęty, remonty, naukę i leczenie, również na używki, wczasy,
zamiłowania i na utrzymanie dzieci - ile mu pozostanie po dotrwaniu do
emerytury? Gdyby nawet całość przeznaczył na mieszkanie i to licząc
jedynie po 2500 zł/m kw. (cena sprzed nagłego cenowego skoku), to mógłby
kupić 400 m kw., czyli niezły apartament, jednak zwykle (po wymienionych
wydatkach) pozostaje mu 1/10, czyli ok. 40 m.kw. i jeśli pracował ze współmałżonkiem,
to powiedzmy, że wespół mają 80 m.kw. I to wówczas, kiedy nie przesadzali
z alkoholem i papierosami... Ale ów Ukrain pracował do 90 lat, zatem mógłby
mieć o połowę więcej, niż przeciętny Polak (jednak pod warunkiem życia
w Polsce, a nie na Ukrainie). Mógłby, ale pewnie nie miał.
Ten długowieczny pan przebrnął
niejako przez dwa życia (w przybliżeniu, wszak na przełomie tych niemal 117
lat wydłużała się średnia długość życia człowieka, a ponadto większość
Ziemian żyje stosunkowo krótko, co obniża ten parametr). Kiedy się urodził
w 1891, na Ziemi nie było jeszcze kilku miliardów ludzi, bowiem Los dopiero
planował ich prokreację, natomiast kiedy ukraiński nestor umierał w 2007,
to wspomniane miliardy ludzi zakończyły swe wędrówki przed Nim, z czego
setki milionów w powstaniach, wojnach i rewolucjach...
A jak nazywał się ów długowieczny
Słowianin? Skoro Biesiadowski może być szefem restauracji, Całka
matematykiem, Figura aktorką o kobiecej bryle, Fortuna jedynym Polakiem z
"zimowym" złotym olimpijskim medalem, Glazur ministrem budownictwa,
Kociołek mieszaczem w kotle historii ruchu robotniczego, Pisarzewska pisarką,
Tysiąc waleczną rodaczką (w Strasburgu przyznano jej wielotysięczne
odszkodowanie), Ścigaczewski sprinterem, Wałęsa politykiem w światowych
rozjazdach, Wspaniały trenerem supersiatkarzy, Zębaty zgryźliwym humorystą;
skoro Belka mógł być premierem i głównym filarem rządu, zaś Filar jest
podporą Temidy, przeto właściwym nazwiskiem obdarzono owego Ukraina -
Nestor.
Otóż Nestor (w "Iliadzie"
Homera - król Pylos, najstarszy i najbardziej doświadczony spośród
greckich wodzów, doradzający innym, jak walczyć pod Troją); także imię męskie;
nestor (przen.) - najstarszy, najbardziej doświadczony i poważany
przedstawiciel pewnej grupy. Zatem Hryhorij Nestor uchodzi za najstarszego człowieka,
jednak nie żył wystarczająco długo - nie zdążono wpisać Jego danych do
Księgi Rekordów Guinnessa! Ciekawe, kto zaniedbał sprawę pana Grzegorza,
od niedawna przecież sławnego już Ukraina.
* - Ukrain, Rumun, Czeczen; Ukraini, Rumuni, Czeczeni
Nowa
tradycja - kolejna milenijka?
Każde życie można zapisać dwoma
liczbami - początek i koniec (prawie jak wektor; on ma jeszcze kierunek). Różnicą
obu liczb jest długość danego nam życia. Nim całkowicie zbliżymy się do
końca naszego życiowego przedziału, na drodze czasu można przystanąć i
zadumać się nad niektórymi ciekawymi liczbami.
Podczas obliczeń można korzystać z
wiecznych kalendarzy dostępnych w internecie. Mają one większy zakres
"wstecz" niż Excel, który umożliwia porównywanie dwóch
dowolnych dat począwszy dopiero od pierwszego stycznia 1900 roku
(1900-01-01), ale jeśli chodzi o przyszłość, to obecna wersja arkusza
kalkulacyjnego umożliwia wybiegnięcie w przyszłość aż do końca roku...
9999, czyli do 31 grudnia 9999 (9999-12-31). Różnica pomiędzy owymi
skrajnymi datami to... 8099 lat, czyli 2 958 465dni (w tym lata przestępne).
Miejmy nadzieję, że kolejne elektroniczne wersje umożliwią dogłębniejsze
wędrówki po minionych czasach z uwzględnieniem kalendarzowych zmian (a może
to być skomplikowane, bowiem wiele krajów dość swobodnie i niejednocześnie
modernizowało kalendarz).
Spójrzmy (kalendarzowo) na autora
niniejszego artykułu. Onże urodził się 14 lutego 1953 i jego 10000. dzień
życia przypadł 2 lipca 1980 (miał 27 lat, 4 miesiące i 16 dni). Oczywiście
nie wiedział, że tego dnia obchodzi dziesiątą tysięcznicę (dziesięciotysięcznicę?),
bowiem ani nie pomyślał o takich obliczeniach, ani takie rachunki nie były
wówczas prostą sprawą. Ok. 6 lat wcześniej miał na swym życiowym
liczniku interesującą liczbę 7777 i było to 1 czerwca 1974, o czym również
nie miał pojęcia. Skoro o czterech siódemkach - jeśli ktoś urodził się
22 marca 1986 (a dotyczy to ponad tysiąc Polek i Polaków), to te sympatyczne
"urodziny" obchodził już 7 lipca 2007 (z trzema siódemkami i
czterema zerami: 2007-07-07). Może ktoś obliczył i świętował?
Dzisiaj, w dobie komputerów, można
wykonywać znacznie więcej obliczeń - i tych mniej, i tych bardziej
skomplikowanych. Trzeba tylko "wpaść na pomysł". No i parę miesięcy
temu określiłem 20000. dzień swej egzystencji. Otóż "to"
przypadało 18 listopada 2007. Zaprosiłem rodzinkę i znajomych. Wielu z początku
nie bardzo rozumiało, czego dokładnie dotyczy impreza. Trochę trzeba było
się nawyjaśniać. W sumie to nie ma większego znaczenia, z jakiego powodu
ludziska się spotykają, bowiem powinni widywać się często i
kulturalnie... No i tak było - jak na imieninach, urodzinach, czy innych
spotkaniach rodzinnych. Impreza była udana i pewnie przejdzie do historii
jako jedna z pierwszych nie tyle rocznic co milenijek. Może się przyjmie
jako zwyczaj? Została cyfrowo uwieczniona - na załączonym zdjęciu ukazany
jest solenizant (autor) z garbem dwudziestu tysięcy dób, żona oraz
ponadroczny psiak.
Coraz rzadziej wysyłamy tradycyjne
kartki z życzeniami, ale przecież można emajlowo* przesyłać świadectwa
naszej pamięci - jakiż to problem. Również z okazji pełnych tysięcy dni
życia, w szczególności co 5000 dni (niemal co 14 lat). Jeśli banki mają
nasze daty urodzenia, to żaden dla nich problem przesłać nam sympatyczne życzenia
w którąś z kolei "tysiącznicę" albo "tysięcznicę"
lub wspomnianą "milenijkę". Z pewnością większość z nas będzie
zaskoczona taką przesyłką. A przemysł poligraficzny również może
poszerzyć swoją gamę wyrobów, wszak z okazji walentynek wykazuje się
pomysłowością.
Wiele zakładów pracy wydaje swoje
kalendarze i nie jest problemem zaznaczenie w nich kolejnego tysięcznego dnia
istnienia firmy. Z tej okazji (co ok. 3 lata) w przedsiębiorstwie panowałby
odświętny nastrój, zaś pracownicy byliby obdarowywani sympatycznymi
prezentami...
No i coś, co dotyczy szczęśliwych
par - można obchodzić pierwszą, piątą, dziesiątą, piętnastą,
dwudziestą, dwudziestą piątą albo trzydziestą (to nieco ponad 82 lata wspólnego
życia!) milenijkę ślubu. Najdłużej żyjący człowiek (Słowianin,
kawaler), Hryhorij Nestor, przetrwał kilka wojen i 42642 dni (116 lat, 8
miesięcy i 30 dni), zatem teoretycznie (gdyby zechciał się ożenić w wieku
16 lat, 8 miesięcy i 30 dni - dla uproszczenia obliczeń) z równie żywotną
panną, to mogliby wespół dożyć stu lat, jako trwale (jak na ludzkie
realia) połączona małżeńska para, wszak sto lat to przecież 36524 dni,
zatem mogliby obchodzić nawet aż 36 kolejnych milenijek...
Dzisiaj, w tak szczególnym dniu,
jakim jest Wigilia, wszystkim Czytelnikom życzę nieustającego szczęścia i
nieco refleksji wobec przemijania...
Jezus urodził się ok. 733 000 dni
temu.
* - niestrawne jest e-mailowo, zaś mejlowo jest nie do przyjęcia, wszak mejl to tylko potoczne słowo; a co z wyrazem koktajl?
Czy pisać,
że Paris to France?
26 grudnia 2007, poranną porą TVP1
wyemitowała film z dwoma ślicznotkami w rolach głównych pt. "Mężczyźni
wolą blondynki". Panienki wybierają się z Ameryki transatlantykiem za
ocean. Marilyn Monroe (gra naiwną blondyneczkę) pyta napotkane towarzystwo -
"Czy ten statek płynie do Francji w Europie?", na co odpowiada jej
koleżanka Jane Russell - "Czy jadąc ze Stanów do Meksyku pytamy o
Meksyk w Ameryce Północnej?", dając do zrozumienia, że blondynki nie
zawsze zadają mądre pytania. Podróżni pośmiali się z biednej a ślicznej
blondyny (której sława przytłumiła wiele piękności o ciemniejszych
odcieniach włosów, w tym ową Jane), pośmiali się widzowie przed
telewizorami sądząc ponadto, że choć film jest z 1953 roku, to ciągle
jasnowłose panie są bohaterkami dowcipów określonego rodzaju.
Ale 10 godzin później ta sama
telestacja wyemitowała znacznie poważniejszy i nowszy film pt.
"Eksplozja". I cóż my tam widzimy? Ano napis pod miejskim
krajobrazem opisany jako "Boston, USA".
Zatem - jak to jest? Może jednak
Amerykanie nie zawsze znają związek miejsca z państwem? A może filmy są
opisywane z myślą o cudzoziemcach, którzy mogą nie wiedzieć, że Boston
jest amerykańskim miastem, zwłaszcza że skoro Warszaw jest cała masa w
Stanach, to zapewne Bostonów również by się sporo znalazło poza USA...
Inna sprawa, że na naszych filmach jeśli opiszą "Warszawa" to już
nie dodają "Polska" (być może, że w takiej pisowni przedstawiona
jest tylko nasza stolica). Jeśli myślimy o Olsztynie pod Częstochową, to
powinniśmy to zaznaczyć, ale jeśli o stolicy Warmii (także województwa
warmińsko-mazurskiego o fatalnej małoliterowej pisowni; powinno być
"Województwo Warmińsko-Mazurskiego", jak przystało na geograficzną
nazwę własną), to nie uściślamy. Jeśli mówimy o Ameryce albo o Wenecji,
to za każdym razem nie dodajemy, że nie chodzi nam o polskie miejscowości...
Jednak przypomniałem sobie, że
wielokroć widywałem amerykańskie filmy i seriale, w których podczas zmiany
miejsca akcji, ukazywano (na ekranie) objaśnienia w rodzaju "Paris,
France", co pewnie nas, Polaków, jednak rozweselało (to
przewymiarowanie informacji), ale może w innych krajach istnieje wielka
potrzeba uściślania danych niekoniecznie znanych większości widzów...
Natomiast tylko chyba u nas, w Polsce, można zinterpretować to jako "Paris
- superbogata sławna Amerykanka", zaś "france", no cóż -
nie jest to (w naszym słowiańskim języku) eleganckie określenie... W
gwarze uczniowskiej (Onet) "franca" ma kilka znaczeń - "1.
ocena niedostateczna; jedynka"; 2. "język francuski"; 3.
"zła nauczycielka"; 4. "osoba natrętna i nielubiana". Za
moich czasów (szkolne lata 60.) "france" to były mniej więcej
"zdziry" o pisowni dopuszczalnej również jako "ździry".
Wniosek - coś, co śmieszyło
Amerykanów 55 lat temu w zabawnej komedyjce, może okazać się stałą
praktyką stosowaną w ich filmach i serialach... Ale dlaczego oni śmieją się
aż tak bezkrytycznie?
W
przedświąteczny weekend zginęło 39 os.
TVN24 zapisuje wieści na pasku u dołu
ekranu. Kiedyś pasek przesuwał się płynnie z prawa na lewo, teraz paski są
wymieniane skokowo w pionie. Pierwszy sposób jest przyjaźniejszy dla oka i
wygodniejszy dla redakcji (można emitować wiadomość o dłuższym tekście),
zatem TVN24 powinna wrócić do poprzedniej wersji.
Wracając do tytułu (taki właśnie
tekst ukazał się na ekranie w Wigilię) - temat zbyt poważny, aby niemądrze
spekulować - komu zginęło 39 os, niemniej delikatne sprawy także trzeba
omawiać pod względem języka i opisu. Bartnikowi chyba nie zginęły, bo on
zajmuje się pszczołami. Zapewne redaktorowi chodziło o osoby, ale skrót
dający mizerne oszczędności jest niezbyt racjonalny. Niektórzy pisują
przed datą słowo "dnia" skrócone do "dn." - ale mi
oszczędność...
Statystyka jest bezwzględna -
codziennie na naszych drogach ginie ok. 15 osób, zatem podana liczba mieści
się w codziennym kostuszym żniwie, zwłaszcza że ktoś ciężko rany w
czwartek może zmarł w piątek a może umrze dopiero za tydzień i nie
wiadomo, który weekend obciąży swą statystyką, ale na pewno po tygodniu
nikt na informacyjnym pasku nie poprawi nieaktualnej już informacji, bo
mamy... kolejny tydzień i niemal nikogo nie interesują dane sprzed paru dni.
Tekst w modnych podpisach
przemieszczających się pod ekranem powinien być możliwie lapidarny. Po cóż
pisać "w przedświąteczny", skoro bieżące informacje zawsze
dotyczą ostatniego (bieżącego) wydarzenia. Zatem oczywistości powinny być
pomijane. Giną osoby, ludzie? Może pomijać te oczywistości? O, jeśli słoń
albo parę dzików zginęłoby na polskich drogach, to wówczas to dokładnie
opisać (jako ciekawostkę i przestrogę - wszak ludzie w takich wypadkach także
są ofiarami).
A wracając do skrótów - powinny być
w takich wieściach stosowane możliwie często i powinny być na tyle
oczywiste, że obywałyby się bez objaśnień.
Zamiast długiego tekstu -
W wypadku drogowym w Łobzie, w
województwie zachodniopomorskim, zginęły 3 osoby, zaś 5 zostało rannych,
w tym dwie ciężko, można napisać krócej -
Wypadek drogowy: Łobez (ZPom.),
3Z, 5R (2C) pomijając odmianę miejscowości, bowiem wiele nazw miejscowości
jest odmienianych albo niezgodnie ze słownikiem (w dwóch słownikach odmiana
bywa niejednakowa), albo według lokalnych zwyczajów (nie zawsze
akceptowanych przez słowniki), albo po prostu całkowicie błędnie (wbrew słownikom
i zwyczajom).
Jeśli jakiś wypadek opisywany jest
dokładniej, to zamiast - 14-letni chłopiec, 51-letni rencista,
17-letnia dziewczyna, 72-letnia emerytka można napisać: 14/M,
51/M, 17/K, 72/K albo krócej - 14 i 51/M oraz 17 i 72/K. Jeśli
opisano dramat osoby o nieustalonej płci (w tym niemowlę lub starsze
dziecko), to symbol N, zatem - 0/N, 5/N, 33/N lub 0, 5, 33/N.
Jeśli w przybliżonym wieku, to przed symbolami wstawiamy ok. Jeśli
całkowicie wiek nie jest do oszacowania albo wiek nie jest istotny w sprawie,
to oznaczenie wieku pomijamy.
Wówczas (kontynuując przykład) - Wypadek
drogowy: Łobez (ZPom.), 3Z (14 i 51/M, 72/K), 5R, w tym 2C (m.in. 17/K).
Zwykle pierwsza wiadomość o wypadku zawiera ogólniejsze dane, zaś z upływem
czasu wiele szczegółów jest uściślanych. Jeśli wiek jeszcze nie jest
ustalony (albo nie jest tu istotny), ale płeć jest znana, to np. - Wypadek
drogowy: Łobez (ZPom.), 3Z (2M, 1K), 5R (3K, 2M), w tym 2C (1K, 1M).
Najczęściej wiek i płeć nie jest bardzo istotną informacją, zatem
powinien wystarczyć początkowy zapis - Wypadek drogowy: Łobez (ZPom.),
3Z, 5R (2C). Również cyfrę 1 można pominąć (zamiast 1K oraz
1M pisać jedynie K, M).
Ktoś powie - przecież to już całkowita
dehumanizacja i sprowadzenie człowieka do liczb i symboli. Owszem, taki jest
trend w przekazywaniu wieści - możliwie krótko i beznamiętnie. Na
rozwijanie tematów (w tym tragicznych) w bardziej zaangażowany sposób są
felietony, omówienia i dyskusje.
Przy okazji - codziennie około 15
Polaków popełnia samobójstwa (liczba podobna do liczby ofiar wypadków
drogowych), ale bardzo rzadko podawane są te tragiczne dane. Dlaczego?
PS Geograficzne nazwy własne typu - Województwo Zachodniopomorskie, Obwód Kaliningradzki powinny być pisane od wielkich liter, wszak - Nizina Zachodniosyberyjska, Wyżyna Krakowsko-Częstochowska; ta niekonsekwencja jest kompromitacją naszych polonistów i powinna być niezwłocznie zlikwidowana!
Prezentów
nie dostarczono przez 10 dni!
Tuż przed Bożym Narodzeniem pewna
handlowa markowa firma weszła na Allegro ze swoimi artykułami. 17 grudnia
2007 przelałem na konto firmy stosowną należność za trzy artykuły, które
jako prezenty powinny znaleźć się pod choinką.
Nazajutrz firma przeemajlowała -
"Pragniemy poinformować, że przesyłka została nadana za pośrednictwem
firmy UPS i zgodnie z ich standardem powinna zostać dostarczona w ciągu dwóch
dni roboczych. Uprzejmie prosimy o obecność pod wskazanym adresem odbioru i
jednocześnie prosimy o monitorowanie statusu przesyłki na stronie *. Numer
przesyłki H**. W chwili obecnej jest dużo przesyłek powierzonych kurierom.
Jesteśmy niemal pewni, że dostanie Pan towar najpóźniej we czwartek".
Kiedy minął czwartek, wchodzę w piątek
(21 grudnia) w internetowy system śledzenia mojej paczki i widzę (ach, cóż
za technika!), że prezenty zostały nadane w Warszawie 18 grudnia (wtorek) i
od 19 grudnia są już Gdańsku, czyli są aż dwa dni tylko kilkanaście
kilometrów ode mnie i... nie mogą dotrzeć.
Zaniepokoił mnie nieco zapis z
raportu -
"Wystąpiło wydarzenie wyjątkowe
dotyczące tej paczki. 19.12.2007 11:50 To opóźnienie wynika z
pozostawienia paczki w obiekcie UPS./Przekazano do obiektu w mieście
przeznaczenia".
Jakże to - paczka niby jest
pozostawiona w obiekcie kurierskiej firmy, ale przekazano ją do obiektu w mieście
przeznaczenia? Ponieważ miastem docelowym jest (wg mnie) Gdynia, zatem nieco
uspokoiłem się, choć - cóż to jest owo 'wyjątkowe wydarzenie'?
Na wszelki wypadek wypełniłem w
internecie formularz, w którym zgłosiłem wątpliwości co do
przetrzymywania mojej paczki w nieznanym mi bliżej obiekcie wobec wyjątkowego
wydarzenia... Potwierdzono odbiór i poinformowano, że sprawą zajmą się w
pierwszy roboczy dzień (czyli dopiero w wigilijny poniedziałek). Do tej pory
nie otrzymałem odpowiedzi...
Moimi obawami podzieliłem się z
firmą sprzedającą mi (coraz mniej) choinkowe prezenty - "Ciekawe, jak
oni ten fakt wytłumaczą i co to jest 'wyjątkowe wydarzenie'? Może
faktycznie był napad na prezenty dla gdyńskiego Gwiazdora?".
W sobotę odpisano -
"Jesteśmy w stałym kontakcie z
UPS. Wszystkie paczki wysłaliśmy ekspresem z gwarancją doręczenia. UPS nas
zapewnia, że pracują w sobotę, niedzielę i w poniedziałek oraz że
dostarczą wszystkie paczki".
No i nadchodzi długo wyczekiwana
Wigilia. Formalnie dzień pracy. W południe dzwonię do pani z informacji z
pretensjami, że przesyłka ugrzęzła na 5 dni w Gdańsku. Podaję numer
paczki i dostaję informacje:
- istotnie, paczka jest od paru dni w Gdańsku,
- mają nawał pracy (święta),
- nie wydano jej dzisiaj kurierowi i nie zostanie doręczona,
- najtańsze przesyłki wysyłane są jako ostatnie,
- zwrot opłaty 25 zł jest możliwy po złożeniu
reklamacji...
Podała także numer telefonu komórkowego,
który jest permanentnie zajęty, ale w końcu automat podaje - "rozmowy
wychodzące są zablokowane, prosimy o zasilenie konta". Czyjego konta?
Mojego? Przecież dzwonię ze stacjonarnego telefonu...
Ciekawe, że kiedy chciałem wyjaśnić
- co to jest owo 'wyjątkowe wydarzenie', to pani poinformowała mnie, że nie
ma internetowego wglądu do danych mojej paczki (nie widzi tego, co ja na
ekranie!); więcej, stwierdziła, że "nie ma takiego programu w swoim
komputerze", zatem nie może zinterpretować tego określenia...
Gwiazdor skombinował rezerwowe
prezenty (jednak nie tak okazałe). Paczkę w końcu dostarczono w piątek (28
grudnia), w tydzień po planowanym czasie, 4 dni po Wigilii, 10 dni po nadaniu
w stolicy, w tym po 9 dniach przetrzymywania w gdańskim magazynie
(nieopodal Gdyni!). Skandal!
Parę lat jesteśmy w Unii, nasza
Poczta Polska kuleje (utyka), inne firmy przejmują usługi kurierskie (w święta
zatyka je), ale choć zapewne mają europejskie procedury i certyfikaty ISO,
niestety poziom usług bywa (jak opisano) fatalny. Żadnych przeprosin, żadnych
wyjaśnień (co niniejszym wytykam). Czy tak pracuje UPS w Niemczech albo w
Holandii? Dobrze, że choć dostarczone elektryczne artykuły doskonale działają...
*, ** - adres internetowej strony i numer przesyłki
Sygnalizacja
na przystanku
Uprzejmie proszę o zaopiniowanie niżej
opisanej propozycji (list do ZKM Gdynia).
Jedzie trolejbus z centrum Gdyni w
kierunku Sopotu. Wjeżdża na przystanek tuż za skrzyżowaniem Aleja Zwycięstwa/Redłowska
i to do samego końca zatoczki, ponieważ za nim wjeżdża kolejny taki
pojazd. Wielu ludzi wysiada i szybko zmierza ku pobliskiemu przejściu z
sygnalizacją świetlną. Już pomiędzy oboma pojazdami widać, że żółte
światła dla pieszych niepokojąco migają zapowiadając zablokowanie przed
zebrą. Po przejściu dalszych kilkunastu metrów grupa tranzytowych pasażerów
z obu trolejbusów karnie staje przed czerwonym światłem i tym momencie
rusza strumień samochodów korzystających z zielonego koloru.
Na drugim końcu zebry widać, że od
strony Sopotu jedzie autobus na Płytę Redłowską - skręca w prawo i tuż
za skrzyżowaniem staje na swoim przystanku. Kilkunastu pasażerom z
trolejbusu zabrakło dosłownie parunastu sekund, aby przejść na drugą
stronę jezdni i zdążyć na skręcający pojazd. Pogoda coraz brzydsza, słychać
warczenie niezadowolonych pasażerów - nie dziwota, bowiem kilkanaście minut
trzeba czekać na kolejny autobus. Oczywiście, można było zaryzykować
szaleńczy bieg "ostatniej szansy", który mógłby istotnie okazać
się ostatnim biegiem w życiu.
Mamy XXI wiek. Mówi się, że podróże
komunikacją miejska to ekologicznie lepsze rozwiązanie. Władze miast
formalnie popierają podróże autobusami, tramwajami i trolejbusami.
Zatem dlaczego nie zastosują
prostego rozwiązania? Otóż przy opisanym przejściu, na słupku
sygnalizacji świetlnej, można byłoby zamontować przycisk. Po jego naciśnięciu
zapalałoby się światełko po przeciwnej stronie jezdni na wiacie przystanku
dla pasażerów jadących na Płytę Redłowską. Wówczas kierowca autobusu,
który tam akurat wjeżdża, wiedziałby, że po drugiej stronie jezdni są
pasażerowie oczekujący na zmianę świateł i poczekałaby te pół minuty a
może nieco dłużej. Być może część pasażerów w oczekującym wozie byłaby
zniecierpliwiona, ale z pewnością doceniłaby ten pomysł, kiedy to im
przydarzyłoby się skorzystać z tej drobnej racjonalizacji.
W jaki sposób zamontować ową
dodatkową sygnalizację? Podczas najbliższego remontu skrzyżowania położyć
pod jezdnią dodatkowe przewody. A przedtem - albo prowizoryczne przewody położyć
napowietrznie, albo nowoczesne urządzenie znane jako "bezprzewodowy
dzwonek", które kosztuje kilkadziesiąt złotych. Najprostsze rozwiązania
pewnie są najtrudniejsze do wdrożenia, bowiem przeciwnicy tego pomysłu
uznają, że chuligani będą dewastować to urządzenie. Ale chuligani mogą
niszczyć (i niszczą!) znacznie droższe elementy wyposażenia systemu
miejskiego transportu - kamery, siedziska oraz piękne a drogie wiaty z
wielkimi szybami. A wiata na opisanym skrzyżowaniu ma zasilanie do świetlnych
reklam, zatem żaden problem podłączyć lampkę sygnalizującą kierowcy prośbę
o poczekanie na pasażera zablokowanego przez sygnalizację świetlną.
Za tak niewielkie pieniądze można
polepszyć poziom świadczonych usług i zachęcić mieszkańców do
korzystania z coraz przyjaźniejszego systemu.
A może już opisany pomysł jest
wdrożony w innym mieście?
Podobny problem występuje przy
stacji kolei podmiejskiej, choćby Gdańsk Zaspa lub Gdynia Redłowo. Tam
ludziska wysypują się z wagoników i pędzą na najbliższy przystanek
autobusowy (na Zaspie jest to początkowy przystanek na pętli). I wówczas można
byłoby nacisnąć na peronie sympatyczny guziczek sygnalizujący na najbliższych
przystankach prośbę o "minutowe" poczekanie na byłych kolejowych
pasażerów.
Oczywiście, można całą sprawę załatwić
w inny, mniej techniczny (a bardziej dyscyplinujący) sposób - kierowcy
otrzymaliby polecenie optycznego sprawdzenia, czy po drugiej stronie jezdni
stoi autobus i niejako obligatoryjnie poczekaliby na zmianę świateł plus
kilkanaście sekund na przejście potencjalnych klientów oczekującego
autobusu (a w drugim przypadku - widząc stojący pociąg na peronie
poczekaliby minutkę z odjazdem). I takie zachowanie zaobserwowałem parę
razy w życiu, jednak było to na zasadzie dobrego humoru, a nie dobrej
praktyki i odgórnego zalecenia. Może faktycznie wyrzucić ów elektryczny
pomysł do kosza i wydać polecenie kierowcom do przyjaznego zachowania
się? I jeśli kierowca nie poczeka, to będzie podstawa do zgłoszenia
reklamacji w firmie, a nie (jak obecnie) do chwalenia kierowcy, kiedy zachowa
się wyjątkowo kulturalnie?
Na dobry początek proponuję
zamontować urządzenia w opisanych miejscach i poczekać na opinie.
Z poważaniem
Mirosław Naleziński
Odpowiedź -
Szanowny
Panie!
Na wstępie pragnę podziękować za
przesłaną przez Pana bardzo ciekawą propozycję usprawnienia przesiadek.
Nie czując się na siłach samodzielnie ocenić możliwości jej wdrożenia,
zorganizowaliśmy w firmie szersze spotkania, poświęcone Pańskiej
propozycji.
Nie sposób nie zauważyć, że
wprowadzane w ostatnich latach usprawnienia w sterowaniu ruchem drogowym mają
na celu przede wszystkim upłynnienie ruchu pojazdów. W rezultacie, w celu
zwiększenia przepustowości ulic, wydłuża się znacznie cykle sygnalizacji
świetlnej. Dla pieszych coraz powszechniej stosowane są sygnalizacje
inicjowane przyciskami, jednak niezapewniające priorytetu pieszemu po ich
naciśnięciu. Wydłuża się zatem czas oczekiwania pieszych na możliwość
przejścia przez jezdnię. Wielokrotnie zdarza się, że w tym czasie z
pobliskiego przystanku odjedzie pojazd komunikacji miejskiej, nie oczekując
na pieszego, który nie może w danym momencie przekroczyć jezdni.
ZKM ma świadomość istnienia
opisywanego przez Pana problemu. W odpowiednich zarządzeniach Dyrektora ZKM
dość szczegółowo opisana została procedura postępowania kierowców w
przypadku, gdy w określonych punktach przesiadkowych do zatoki przystankowej
zbliża się kolejny autobus. Jednoznacznie w takich przypadkach nakazuje się
kierowcom oczekiwanie na pasażerów, którzy mogliby skorzystać z
ewentualnej przesiadki. W przypadku, gdy oczekiwanie miałoby dotyczyć
potencjalnych pasażerów, oczekujących na zielone światło na przejściu
dla pieszych, trudno sobie wyobrazić dobre funkcjonowanie takiej praktyki bez
opisanych przez Pana urządzeń. I tu pojawiają się pierwsze bariery: ani
sygnalizacja świetlna, ani wiaty przystankowe, nie należą do ZKM w Gdyni.
Sygnalizacja podlega Zarządowi Dróg i Zieleni oraz Wydziałowi Inżynierii
Ruchu UM Gdyni, natomiast wiaty są własnością prywatnych firm reklamowych.
Bardziej realne niż zamontowanie proponowanych przez Pana sygnalizatorów na
wiatach, wydaje się ewentualne ustawienie specjalnych słupków z
sygnalizatorami w polu widzenia kierowcy.
Pana pomysł, jako ciekawy i być może
wart realizacji, przedstawimy wymienionym wyżej instytucjom z prośbą o
ustosunkowanie się do niego. Jak tylko uzyskamy jakąkolwiek odpowiedź,
niezwłocznie Pana powiadomimy.
Z poważaniem
Marcin Gromadzki
ZKM w Gdyni
www.mirnal.neostrada.pl
listopadowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI październikowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI wrześniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI sierpniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
luty 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
styczeń 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2006r
AKTUALNOŚCI
GRUDZIEŃ MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LIPCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKIEGI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
i przechodzimy na 2005r
AKTUALNOŚCI
GRUDNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
CZERWCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
ARTYKUŁY
- tematy do przemyślenia
i wiele innych w kolejnych działach wydawnictwa:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY PRAWA" - Niezależne Czasopismo
Internetowe www.aferyprawa.com
Stowarzyszenia Ochrony Praw Obywatelskich Zespół redakcyjny: Zdzisław Raczkowski, Witold Ligezowski, Małgorzata Madziar, Zygfryd Wilk, Bogdan Goczyński, Zygmunt Jan Prusiński i sympatycy SOPO |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.