opublikowano: 26-10-2010
Naleziński - Media w Polsce i na świecie - październik cykl krytyczno-informacyjny Mirosława Nalezińskiego

Czy w tekstach prawnych (przepisy, definicje, twierdzenia) można postawić zaimek się przed czasownikiem?
Poloniści uważają, że zaimek się może występować zarówno przed czasownikiem, jak i po nim.
W języku potocznym (mówionym, szybkim) niekiedy mamy problemy z postawieniem się w miejscu, które zaplanowaliśmy, ale w ferworze dyskusji może to nie razić naszych słuchaczy, jak i nas samych. Podobnie w tekstach o treści żartobliwej, przekornych felietonach, tudzież poezji. W zdaniach pytających się przed czasownikiem często bywa pożądane. Regułą jest także niestawianie się na początku zdania - Się uczysz, Się nie wychylaj!, Się znajdujesz?
Jednak w zdaniach oznajmujących - pisma urzędowe, podręczniki, rozprawy naukowe, instrukcje, normy techniczne, obwieszczenia, przepisy, definicje, objaśnienia encyklopedyczne itp. stawianie się przed czasownikiem należy uznać za usterkę. Dalsze uwagi dotyczą takich właśnie zdań.
Przeglądając szereg poważnych oficjalnych wydawnictw można zaryzykować pogląd, że w prawidłowo zredagowanym tekście, zaimek się powinien znajdować się wyłącznie po czasowniku. Kolejność odwrotna w oficjalnym języku powinna być uznana za usterkę. Zasada ta dotyczy nie tylko czasowników, ale i innych części mowy (składać się, składa się, składaj się, składając się, składający się, składanie się).
Nawet w tekście Konstytucji 1997 (dostrzeżono tam także wiele innych błędów) zaimek się umieszczono po czasowniku, mimo że zdanie rozpoczęto w sposób charakterystyczny dla zdanie pytającego (art. 37.1) -
Kto znajduje się pod władzą Rzeczypospolitej Polskiej, korzysta z wolności i praw zapewnionych w Konstytucji.
Tamże, wśród kilkudziesięciu zdań zawierających się, jednak kilka z nich ma odwrotną kolejność.
Art. 116.2 - [...] Jeżeli Sejm nie może się zebrać na posiedzenie, o stanie wojny postanawia Prezydent Rzeczypospolitej.
Ponieważ się dotyczy zebrać, a nie może, przeto należałoby zmienić kolejność na zebrać się.
Art. 53.2 - [...] Wolność religii obejmuje także posiadanie świątyń i innych miejsc kultu w zależności od potrzeb ludzi wierzących oraz prawo osób do korzystania z pomocy religijnej tam, gdzie się znajdują.
Tutaj mamy trudniejszy przypadek - tam, gdzie się znajdują jest infantylizmem językowym niegodnym poważnego aktu prawnego, zatem przestawienie zaimka niewiele zmieni... Należałoby przeredagować koniec zdania (przykładowo) - ... do korzystania z pomocy religijnej w miejscu ich przebywania. W tym oraz w wielu innych przypadkach dyskusja na temat kolejności występowania zaimka zwrotnego się jest bezprzedmiotowa, jako że poprawniej byłoby zrezygnować z niego na rzecz zupełnie innej konstrukcji zdania.
Interesującym przykładem jest także art. 91.2 -
Umowa międzynarodowa ratyfikowana za uprzednią zgodą wyrażoną w ustawie ma pierwszeństwo przed ustawą, jeżeli ustawy tej nie da się pogodzić z umową.
Gdyby uznać, że się dotyczy da, byłby to poprawny fragment (z punktu widzenia omawianego problemu). Jednak się dotyczy pogodzić. Mamy tu większą usterkę - w tak uroczystym tekście da(ć) się jest zdecydowanym infantylizmem językowym. Poprawniej byłoby (przykładowo) - ... jeżeli ustawy tej nie można pogodzić z umową.
Ciekawe, ale w tekście przedostatniej konstytucji (ostatniej w PRL) jest kilkanaście zdań zawierających omawiany zaimek zwrotny i we wszystkich zdaniach występuje on po czasowniku. To nie może być przypadek - zdania te napisano poprawnie!
Zdanie jest towarem (jak niemal wszystko na tym naszym świecie), zatem jest tworzone, sprzedawane, przechowywane, eksploatowane i wyrzucane (zapominane). Jest także oceniane. Towar (tu - zdanie) może być wykonany lepiej lub gorzej, poprawniej lub mniej poprawnie.
W języku urzędowym (oficjalnym) każde zdanie zawierające zaimek zwrotny się przed związanym z nim słowem można przeredagować uzyskując proponowaną kolejność lub rezygnując z tego zaimka.
Nie istnieje zdanie zawierające zaimek się umieszczone przed słowem z nim związanym, którego nie można byłoby zmienić w omawiany sposób otrzymując zdanie poprawniejsze. W oficjalnych tekstach zaimek się postawiony w krytykowany sposób deprecjonuje ów tekst.
Obecna konstytucja obowiązuje 10 lat. Podczas redagowania kolejnej ustawy zasadniczej, należy zastosować właściwy szyk czasownika i zaimka się, o co apeluję do autorów jej nowszej wersji.
Jakie jest stanowisko polonistów interesujących się prawem albo prawników zastanawiających się nad językiem polskim?
Usuwanie
usówania
Od
kilku lat TVN24, poza informacjami przekazywanymi w klasycznej formie,
zamieszcza u dołu ekranu ruchome teksty z najważniejszymi nowin(k)ami (niusy/newsy).
Do niedawna napisy przesuwały się z prawa na lewo (taki ruchomy pasek to
bodaj skrol/scroll). Ponad rok temu zaprzestano stosowania małych
liter - pisano całe teksty wielkimi/dużymi literami, dzięki czemu spadła
liczba popełnianych błędów (z oczywistych powodów). Niedawno zarzucono
metodę skrolu/skrola na rzecz pionowego wstawiania całych zdań u dołu
ekranu. Jednocześnie powrócono do stosowania małych liter (oczywiście
zdania są rozpoczynane wielkimi/dużymi literami, takoż nazwy własne).
Metoda skrolu/skrola pozostała
jednak niewzruszona w telestacji TVN Meteo. I cóż tam przetaczało się (oprócz
burz i trąb powietrznych) 30 września 2007? Czytamy - Obfite opady w
centralnej części Niemiec doprowadziły do powodzi. W Saksonii strażacy
pracowali przy usówaniu
skutków ulew przez 24 godziny.
Owo usówanie
wykonało kilkanaście skrolowych tur, nim ktoś rezolutny a rozsądny
zdecydował się poprawić błąd... Google notują kilkanaście tysięcy błędnie
napisanych form tego słowa (także w odmianach). Zapewne zasugerowano się cząstką
ów/owa...
Ale tamże również podano - Wybuchł
wulkan Mount Ruapehu na Nowej Zelandii. Jest największym wulkanem na Północnej
Wyspie.
Krótka informacja i dwa błędy - jeśli
nazwa państwa leżącego na wyspach (a nie na jednej wyspie) jest w liczbie
pojedynczej, to stosujemy inny przyimek - wszak nie na Japonii, na
Indonezji, na Wielkiej Brytanii, ale w Nowej Zelandii. No i
wyspa nie nazywa się Północna Wyspa, lecz Wyspa Północna (Morze
Bałtyckie, nie Bałtyckie Morze). Owszem, można napisać, że Wyspa
Północna jest północną wyspą, zaś Wyspa Południowa (Nowa
Zelandia leży na obu tych wyspach oraz na szeregu pomniejszych wysp) jest południową
wyspą; podobnie można napisać, że Morze Czerwone bywa czerwonym
morzem.
Skoro już o tym kraju, który leży
niemal dokładnie pod nami i dlatego stąd jest nam tam najdalej... Obywatele
tego państwa (wg mnie Nowozelandzi) mają stolicę o nazwie Wellington.
Czytamy ją z angielska (jak Washington), jednak jeśli myślimy o
spolszczeniu, to napisalibyśmy Welington (jedno l) wymawiając
po polsku (jak Waszyngton). Podróżujemy do Welingtonu i do
Waszyngtonu, ale myśli kierujemy do Wellingtona oraz do
Washingtona (lub do Waszyngtona). Jedynie to drugie nazwisko zostało
spolszczone (nazwisk z reguły się nie spolszcza), jednak nazwy geograficzne
(jeśli jest to językowo możliwe) można przyswajać do naszej mowy.
Zresztą angielskojęzyczny świat
opisuje drzewo mamutowe jako wellingtonia tudzież kalosze jako wellingtons
z oczywistym [ł], jednak my, Polacy, określamy je kolejno - welingtonia
oraz welingtony z oczywistym [w].
3 października 2007 Onet cytuje
(chyba niezbyt dokładnie) aktorkę Jane Seymour (tytułowa rola w serialu
"Doktor Quinn") wspominającą swą właśnie zmarłą matkę - Przyjaciele
i rodzina byli najważniejsi w jej życiu. Często napinała
swoje córki: "Kiedy życie jest ciężkie, zrób coś, by pomóc innym,
a twoje problemy zmaleją. Zawsze jest ktoś, komu jest gorzej niż
tobie". Szlachetna sentencja, ale napinanie
kojarzy się raczej z Pudzianowskim (najsilniejszy człowiek świata), którego
motto brzmi - Nigdy nie odpuszczam i zawsze walczę do końca.
Szanowni klawiszowcy piszący teksty
- nie odpuszczajcie szefowi i walczcie do końca o zainstalowanie programu
sprawdzającego błędy ortograficzne (pierwszy przypadek) oraz napominajcie
swoich kolegów, aby ponownie czytali tekst przed edycją (drugi przypadek).
W końcu
Niemcy płacą za krew Polaków - płaćmy i my!
Gorzki chichot historii? Od wieków
mawiano o konieczności zapłaty przez najeźdźców za polską krew i... spełniają
się odwieczne polskie postulaty. Pewnie jednak nie w oczekiwanym stylu - nie
o takiej formie zadośćuczynienia myślano. Od miesiąca jest dość głośno,
że tuż za Odrą Niemcy skupują polskie osocze i... krew. Od Polaków, którym
brakuje na ciuchy czy piwo i pewnie na setki innych spraw. U nas mogliby liczyć
na kilka tabliczek czekolady.
Polki i Polacy od wielu lat wyjeżdżają
do Niemiec (mimo doznanych licznych krzywd przez nasz Naród) sprzedawać swoją
pracę, rozum, ciało i teraz... krew. Zapewne wielu naszych rodaków jest
zniesmaczonych (a nawet oburzonych) tą sytuacją. Na bodaj każdej płaszczyźnie
Niemcy są lepsi i nawet nie muszą się z tym specjalnie obnosić - to widać.
No, może w jakiejś rękodzielniczej dziedzinie by coś się znalazło na
naszą korzyść (jak na styku Indianie - przybysze zza wielkiej wody). Również
w tematach zdrowa żywność oraz ciężka fizyczna praca lub praca uchodząca
za niegodną dla Niemca. O, w tych dziedzinach jesteśmy w stanie być
lepszymi od naszych zachodnich przyjaciół i sojuszników... A technika to
nie wszystko; nawet w rozwiązaniach socjalnych (także opieka zdrowotna,
szkolnictwo, kultura) są lepsi od nas, bo i kasa większa i umiejętności
organizacyjne na wyższym poziomie. Specjalnością, która może przynieść
nam chwałę, choć raczej niewielkie pieniądze, to nasza muzyka. Jest
bardziej melodyjna od niemieckiej i z niej istotnie możemy być dumni.
Oczywiście, sami poszczególni
Niemcy są w większości przyjaźni i "do rany przyłóż", jednak
jeśli nasi przodkowie patrzą na nas z nieba, to co czują? Ale taki jest los
każdej biedniejszej nacji marzącej o lepszym życiu, a graniczącej z innym
a bogatszym narodem. Nie wojną zostali rodacy złamani, ale kuszeniem
dobrobytem. Wczujmy się w sytuację, kiedy to my bylibyśmy na miejscu Niemców.
A przecież taka sytuacja istnieje na styku Polacy - wschodni Słowianie.
Lepiej czuje się naród wiedzący, że jest ważniejszy od innego... Z pewnością
żaden znany Polak czy Niemiec nie przyzna się do takich spostrzeżeń - ma
usta pełne sympatycznych frazesów typu "wszyscy są równi",
"każdy naród ma coś do zaoferowania"...
Podczas okupacji wyzyskiwano
ekonomicznie naszych rodaków, po wojnie sami starali się o wyjazd do Niemiec
Zachodnich (a teraz po prostu - do Niemiec). Eksport żywego towaru sprowadzającego
się do roli przedmiotu jest charakterystyczny na styku państw o znacznej różnicy
w zamożności i o sporych różnicach płacowych. Listę eksportową obejmującą
rozum, ręce i ciała poszerzyliśmy o krew. Z powodu znacznych różnic
cenowych towarów i usług w Polsce i na Zachodzie, wywozimy już niemal
wszystko - papierosy, narkotyki, alkohole oraz cenne historyczne pamiątki, które
ocalały przez wieki zawirowań wojennych. Do nas przyjeżdżają oszczędni
ludzie Zachodu do lekarzy, zwłaszcza stomatologów, fryzjerów i warsztatów
samochodowych oraz po zdrową żywność polską.
Może należy płacić w Polsce i w
innych krajach za krew, osocze, czy organy pobierane do przeszczepów? Może
skończyć z idealizmem, skoro obaliliśmy system podobno bardziej ludzki (tak
nam wmawiano) niż kapitalizm, a tenże wymaga płacenia za wszystko? Skoro
pieniądz wymyślono dawno i wszystko można wymieniać na brzęczącą (a
nawet na szeleszczącą) mamonę, to dlaczego nie krew? Poszanowanie kupionych
towarów i usług jest większe niż szacunek dla darowanych albo przekazanych
za pół ceny. Niech każdy wspomni choćby leki przekazywane w darach w
stanie wojennym albo otrzymywane bezpłatnie w ramach przywilejów
(kombatanci, kolejarze...). A jak szanowano leki wystane godzinami w aptekach
albo kupione na rynku za socjalistyczne złotówki przeliczone po
czarnorynkowym kursie wraz z koszmarną marżą? I z pewnością marnotrawstwo
krwi (już będącej w gestii szpitali) się zmniejszy.
Kiedyś sport (w tym olimpiady) miał
być ideowy, czyli wolny od pokus finansowych. Couberten sobie wymyślił i
przez jakiś czas nawet ta idea jakoś funkcjonowała (jak socjalizm przy
kapitalizmie). Ale kiedy amatorstwo zaczęło przegrywać z zawodowstwem, to
nastąpił upadek szczytnych zasad. I powrócono do zamierzchłej konstatacji
- wszystko opiera się na pieniądzu. Klęskę poniosły ideały owego
Francuza, który nie tylko uważany jest za odnowiciela igrzysk olimpijskich
po kilkunastu wiekach przerwy, ale także za etyka domagającego się
stuprocentowego amatorstwa w sporcie. Pod koniec lat 80. XX wieku zerwano z
dotychczasową doktryną amatorstwa, zapraszając szerokim strumieniem płynące
do sportu pieniądze sponsorów i podpisując wielomilionowe kontrakty na
transmisje telewizyjne. Po upadku bloku socjalistycznego upadł także ostatni
bastion coraz bardziej fikcyjnego amatorskiego sportu. Sportowcy zarabiają
nawet setki milionów dolarów.
Jeśli idea bezinteresowności w
sporcie upadła z hukiem, to w imię czego utrzymywać tę fikcje w handlu
organami i tkankami (w tym krwi)? Aby etycy czuli się lepiej? Lepiej poczuje
się honorowy krwiodawca, który po spełnieniu swojej szlachetnej misji zapłaci
kilkaset złotych za bilet wstępu na mecz, którego bohaterowie otrzymują
kolosalne pieniądze za bieganie za piłką i z reklam, na które przecież
zrzucają się wszyscy nabywcy towarów, w tym krwiodawcy? A może lepiej
czuje się zamożny sportowiec, któremu uratowano życie bezpłatnie
przekazując organy, za co nawet chciałby zapłacić, jednak etyka mu tego
zabrania? Świat już tak dalece zabrnął w materializm, że idea
bezinteresowności w udostępnianiu ludzkich części jest coraz bardziej
iluzoryczna i... bezsensowna. To tylko kwestia czasu, kiedy oficjalne ideały
dotyczące handlu ludzkimi częściami runą niczym mur berliński (a nawet Mur
Berliński, gdyż to nie tylko zbiorowisko poustawianych zasieków, cegieł
i betonowych płyt).
Należy w sposób rozsądny i godny
opracować system płacenia za pozyskiwane organy, co ukróci koszmarnie drogi
a nielegalny proceder handlu narządami. Jeśli studentka może w internecie
legalnie wystawić na licytację coraz mniej cenioną niewinność, aby mieć
środki na studia, to dlaczego nie można legalnie zamieścić oferty sprzedaży
swego narządu, aby uratować komuś życie? Ilu ludzi umiera w Polsce (i na
świecie!) tylko dlatego, że wmawia się nam szczytne ideały? A zwiększenie
liczby ofert spowoduje spadek ceny narządów do przeszczepów, czyli po
ustabilizowaniu się rynku (po paru latach) przekazywanie organów będzie
ponownie przypominało szlachetną ofiarę a nie handel. Prawdopodobnie ceny
mogą wówczas spaść poniżej "przyzwoitej ceny" i państwo
wprowadzi minimalne ceny na pozyskiwane organy. Jeśli jednak etycy nie mogą
pogodzić się z jawnie ustalanymi cenami, to "na początek" (przejściowo)
może zastosować niemiecki pomysł - za Odrą nie płacą wprost za krew i
osocze, ale przekazują ekwiwalent za dojazd i fatygę (tak twierdzą). Zatem
płaćmy za lekki uszczerbek na zdrowiu, za ryzyko, za zainteresowanie się
losem bliźniego, za znoszenie specjalnych badań i w podzięce za odwiedzenie
chirurga (celem uszczuplenia swego stanu tkanek). Może przekazywać talon na
atrakcyjny towar? Państwo uznające, że dobrem najwyższym jest życie swego
obywatela, zaproponuje auto dla osoby chcącej zaoferować podopiecznemu Państwa
swój narząd. A jeśli taki materialny luksus mógłby uwierać etyka, to Państwo
może wpłacić pewną kwotę na książeczkę mieszkaniową albo przejąć spłatę
czynszu na szereg lat. Bliska rodzina będzie mieć pierwszeństwo w ratowaniu
życia (można to nazwać prawem pierwokupu). Ministerstwo Zdrowia powinno
podać szacunkowy poziom podatku przekazywanego przy rozliczaniu
formularzy PIT, aby poziom opieki zdrowotnej był istotnie godny cywilizacji
trzeciego tysiąclecia. I o ile byłby on wyższy, gdyby za wszystkie tkanki i
organy miałoby nasze Państwo (czyli my) płacić.
Powyższe zapisał zazdrośnik i
ceniciel (bo wielbiciel to jednak przesada) wszelakich osiągnięć
niemieckich czasu pokoju. I zwolennik płacenia (już niemal) za wszystko.
Dmuchajmy na zimne
Reprezentanci Narodu są coraz słabsi
psychicznie? Media podały szokującą informację - Dariusz M., radny z Łowicza,
wyskoczył przez okno z czwartego piętra, kiedy funkcjonariusze odwiedzili go
z rana w sprawie o korupcję.
"W wyniku upadku mężczyzna
doznał złamania obu nóg i miednicy". - powiedział rzecznik łódzkiej
prokuratury okręgowej Krzysztof Kopania.
Ktoś roztargniony mógłby zrozumieć,
że reprezentant lokalnej społeczności prał brudne pieniądze i wyskoczył
nie tyle na papierosa, co z praniem w miednicy, aby je rozwiesić, a nogi połamał
w efekcie kopania przez funkcjonariuszy.
Co to się dzieje z przedstawicielami
Narodu, tak z wyższej półki, jak i z niższej? A to z rana przychodzą na
Śląsku do byłej pani minister i ta kobieta o delikatnym imażu (również
psychicznym), nie wytrzymuje napięcia skutecznie zamierzając się na swoje
życie, a to teraz ów radny, jednak szczęśliwie mniej skuteczny.
Nie wiadomo, dlaczego nazwisko pani
byłej minister było podawane, ale już nie ujawniano pełnych danych
aktualnego jeszcze radnego. Jednak w dobie internetu, to żaden problem -
wystarczy wpisać trzy słowa: Dariusz Łowicz radny, a jeśli ponadto
wpiszemy -M (minus em bez spacji, aby wyeliminować masę informacji z inicjałem
nazwiska), to... mamy dokładne namiary, nawet kopię oświadczenia majątkowego,
z którego wyczytamy, że istotnie p. Dariusz ma 39 lat (bowiem urodził się
w 1968 roku, a wiek media również podawały).
Co do miednicy uczestniczącej w
wypadku... To nie pierwsza miednica w RP - już w zeszłym roku media obrabiały
(jakby tego jej było mało) miednicę pewnej obrotnej pani dyrektor. Onaż
nie służyła do prania a raczej do przepierek w ramach swych obowiązków
partyjnych, a z racji godności (w znaczeniu swego nazwiska) służyła do
skrojenia sobie lepszej przyszłości i do podniesienia materialnego statusu
swej rodzinie. Cóż za poświęcenie...
Okazuje się, że godniejsze życie
(w sensie konsumpcyjnym) może być (i często bywa!) okupione mniej godnym (w
sensie honoru)... współżyciem. Tak było za przydziałowo-talonowych czasów
(na mieszkania i na samochody), tak bywa i teraz. Nawet amerykański
prezydent, miast w Białym Domu dmuchać na zimne, porzucił hobbystyczne a
namiętne dmuchanie w ulubiony saksofon na rzecz konwersacji z gorącą stażystką
(słowiańskiego pochodzenia!), co zakończyło się prawie sensacyjnym
impiczmentem, zaś jej przysporzyło sławy i milionów, a niejako przy okazji
osiągnęła rekordowy stosunek zysków do nakładów, kontynuując odwieczne
relacje pomiędzy uboższymi zachłannymi (zwykle) paniami a bogatszymi wpływowymi
(z reguły) panami.
Porzucając miednicową dygresję, zgłośmy
sugestie dla władzy:
- nie należy pukać do podejrzanych zbyt wcześnie
rano, bo przerwanie snu może grozić nieobliczalnymi konsekwencjami;
- pod żadnym pozorem nie pukać do drzwi wybrańców
Narodu, którzy posiadają jakąkolwiek broń palną, pełne kanistry, czy
dostęp do gazu (zwłaszcza butlowego), ponieważ podczas emocjonalnego
zachwiania mogą skrzywdzić siebie albo współobywateli, a ponadto mogą
skrzywić karierę osób zbyt dociekliwych wysokich urzędników państwowych;
- nie można niepokoić ważnych mieszkańców wyższych
pięter, bo mogą w euforii pomylić otwory drzwiowe z okiennymi; najlepiej
zatem oferować im niskopienne domostwa zwane willami na korzystnych warunkach
kredytowych (dotowanych przez Naród).
Najlepiej takich obywateli w ogóle
nie nękać swoimi podejrzeniami, bowiem oni są przekonani o swej misji i
niewinności (w końcu to my, społeczeństwo, im zaufaliśmy wybierając na
swych przedstawicieli przymilając się im całkiem słusznymi apanażami).
A teraz to tylko kłopot - Naród, który
miał prawo dowiedzieć się, na ile rodzina byłej minister wzbogaciła się
(nie)legalnie, musi umorzyć sprawę, ponieważ mamy w Polsce jakiś dziwny
"pośmiertny immunitet", który każe zaprzestać dokładnego
zbadania sprawy pod hasłem przesadnej delikatności wobec tragedii i rodziny.
Naród, który chciałby wiedzieć, czy radny coś sobie skręcił (finansowo,
bo ortopedycznie to wiemy aż za dokładnie), będzie wiele tygodni pokrywał
koszty leczenia obywatela w kraju, w którym każdy skromny a uczciwy rodak
miesiącami czeka na poradę, zabieg, czy operację... Z pewnością takie
nierozważne kroki (i skoki) nie skrócą kolejek w szpitalach, wręcz
przeciwnie, zatem okienny wyskok bezradnego radnego należy zakwalifikować
jako sabotaż.
Wobec powyższego - przymykajmy oko
na uboczną działalność wipów i pogódźmy się, że coś zgarniają do
siebie, jednak przy okazji załatwiając (chyba, do kroćset!?) również coś
dla nas oraz na wipów wybierajmy ludzi o lepszej kondycji psychicznej i umysłowej
tudzież fizycznej. A najlepiej byłoby, gdybyśmy wybierali najuczciwszych,
jednak tacy wyjątkowo słabiutko łokciami się rozpychają i nie garną się
do koryta. I wówczas nie będziemy się bać, że jeśli jutro
funkcjonariusze wejdą do mieszkania wipa (i to wyłącznie z powodu zabłądzenia!),
to onże nie wytrzyma nerwowo i sięgnie po broń albo wyskoczy przez okno...
Ponadto wpiszmy do Konstytucji artykuł mówiący, że jeśli wip podejmie
desperacką akcję zagrażającą swemu życiu, to powinniśmy odstąpić od
dalszych czynności wyjaśniających, bowiem tą próbą dał wyraz swej
szlachetności i niewinności. I z urzędu dalsze postępowanie powinno być
umorzone. Jako chrześcijański Naród powinniśmy być wyrozumiali i...
wybaczliwi.
Dmuchajmy na zimne - zwiększajmy
zakres bezkarności wybrańców Narodu i nie dopuszczajmy już więcej do
podobnych dramatów!
Polska
ma, więc płaci
Czy można jeszcze oniemieć w nadwiślańskim
kraju? Co pewien czas media donoszą o kolejnych cudach nad Wisłą, co
deprecjonuje najważniejsze wydarzenie związane z cudem i z królową naszych
rzek.
Dwaj policjanci chcą powrócić do służby
po rekordowym (ośmioletnim) zawieszeniu. Ale zwierzchnicy ich już nie chcą.
W czym sprawa? Jak to możliwe? O co chodzi? Nie wiemy? A, to z pewnością o
kasę...
Dwóch funkcjonariuszy miało pewne
zadanie do wykonania w 1999 roku - konwojowanie dwóch aresztantów z Poznania
do Gdańska. W powrotnej drodze zatrzymywali się parokrotnie. Dlaczego?
Jeszcze tego samego dnia na policję zgłosiło się kilka bałkańskich tirówek
gościnnie dorabiających przy naszych drogach. Oskarżyły one policjantów o
zabranie im utargów. Gdzie oni szukali i w jaki sposób, to akta sprawy dokładnie
opisują i lepiej spuścić zasłonę milczenia... Sprawa dotyczyła ok. 200 zł
i zapewne podobnych zdarzeń jest rokrocznie kilkaset. Po zeznaniach panie udały
się do zajęć własnych, zaś policjanci zostali zawieszeni w swoich obowiązkach.
Sąd miał jedynie dwa świadectwa - cudzoziemki twierdziły, że zostały ogołocone
(z gotówki; z inną golizną są za pan siostra) przez policjantów, zaś
nasi stróże porządku przysięgali, że to nieprawda.
Nasza "rącza" Temida miała
kłopoty z przesłuchaniem świadków, bowiem panie (niezwykle ruchawe*)
przemieszczały się po (już) wolnej Europie kotwicząc z wiekiem na stałe w
swej bałkańskiej ojczyźnie. W końcu sąd uznał, że wiele zaistniałych wątpliwości
trzeba interpretować na korzyść podejrzanych, zatem uniewinnił ich.
Można powiedzieć, że sprawa jakich
wiele? Można. Ale okazała się nietypowa. I nie tylko dlatego, że sądom
zeszło aż 8 lat na wydanie wyroku, bo to także jeszcze polski standard. Otóż
owi policjanci wyrazili ochotę na powrót do swej ciężkiej a niewdzięcznej
pracy. Ktoś by pomyślał - jak to, przez 8 lat ci panowie nie pracowali i
nie urządzili sobie życia? Pewnie cichaczem pracowali, ale oficjalnie nie i
doszli do opłacalnego wniosku - przecież można jeszcze nieco posłużyć w
policji, wszak emeryturka tuż-tuż. Skoro Rzeczpospolita i kodeks umożliwiają
wykorzystanie sytuacji, to w końcu czyja wina? Funkcjonariuszy? Nie, oni
zachowują się racjonalnie i typowo, jak przystało na obywateli wietrzących
interes na niedopracowanych przepisach. To machina urzędniczej Polski przez 8
lat mieliła (a nawet mełła) sprawę o okradzenie kilku pań z 200 złotych.
Ile kosztowało dochodzenie, proces, odwołania i wynagrodzenia wypłacane
owym mundurowym? Wiadomo jedynie, że policjanci przez osiem lat dostawali połowę
zarobków (nie służąc Polsce w swojej komendzie) a teraz otrzymają wyrównanie
zaległych poborów. Czy urzędnicy powinni ponosić finansowe dolegliwości
swych błędnych lub spóźnionych decyzji? Powinni! Gdyby sędziowie mieli
choć płacić dziesięcinę od owych strat, to wiele procesów nominowano by
do Guinnessa w kategorii "najszybszy proces roku".
Ale to początek problemów. Policja
nie chce ich w swoich szeregach twierdząc, że jednak byli koledzy nie mają
czystego sumienia. Ale czy brudne sumienie ma jakieś znaczenie, skoro wyrok sądowy
zapadł? Jeśli wyrok sądu nie jest po myśli szefów policji, to odwołują
się do moralności i etyki? Świat jest (może to wyda się dziwne) oparty na
zasadach prawnych, a nie na etycznych. Miano 8 lat na osądzenie i osadzenie
funkcjonariuszy i zmarnowano ten czas płacąc im za nic nierobienie. Ale
skoro nasza Temida zblamowała się, to szefowie policji chcą jednak udowodnić
wyższość moralności ponad prawem - planują wysłanie przywróconych do służby
funkcjonariuszy na roczny zaległy urlop (płacony z budżetu Państwa) a
potem zorganizują im sprawdzian (czy są kondycyjnie przygotowani do służby).
Ponieważ gra idzie o przejście na wcześniejszą (policyjną) emeryturę,
przeto walka będzie ostra z obu stron. A jak znam życie, to do
poszkodowanych policjantów wyciągnie pomocną dłoń jakiś sławny prawnik,
który aż do Strasburga sprawę zawlecze i nie dość, że Polska znowu się
ośmieszy na międzynarodowej arenie przy kolejnym praniu swoich brudów
(niemal dekadę trzeba rozważać w Polsce sprawę zaboru dwustu złotych), to
znowu każą nam zapłacić kilkanaście tysięcy euro(pów) nieelegancko
potraktowanym obywatelom w niebieskich mundurach, co ośmieszy nas po raz wtóry
w tej samej sprawie. A wystarczyło sumiennie przeprowadzić dochodzenie 7 lat
wcześniej.
Może ktoś nakręci film, w którym
zaradni policjanci drogowi zasugerują turystom z dalekich krajów, aby zgłosili
wzięcie łapówki w zamian za odstąpienie od nałożenia mandatu. Turyści z
niewielkim honorarium (typu woda ognista lub narzuta z Cepelii) odlatują do
swej ojczyzny zostawiając uzgodnione zeznania i ślad po nich ginie (fałszywe
dane do protokołu), funkcjonariusze są zawieszeni za połowę wynagrodzenia
i pracują sobie na czarno w innym fachu w naszej wspólnej wielkiej Unii
oczekując z dziesięć latek na zapadnięcie wyroku w imieniu
Rzeczpospolitej. Przez ten czas korzystają oczywiście z ubezpieczenia społecznego,
lecząc się na choroby (także zawodowe) napotkane w ciężkiej pracy
podczas zagranicznych wojaży. I frajerska RP wespół z ociężałą Temidą
ośmieszą się nawzajem, ale choć twórcy filmu wezmą forsę za swoją
robotę. Bo najlepiej mają filmowcy tłukący kasę na naszej (bo polskiej!)
głupocie. Mamy całkiem niezły cykl polskich ekranizacji zdarzeń osadzonych
na cwaniactwie naszych rodaków oraz na lenistwie i na zapaści umysłowej
naszych urzędników. Gorzej, że w rzeczywistości trafia się to częściej,
niż w scenariuszach...
Należy zmodyfikować kodeks i
ograniczyć zawieszenie do pół roku. W tym czasie żwawi/leniwi prawnicy mają
wydać wyrok w sprawie. Wieloletnie mitrężenie należy nazwać sabotażem i
stosować odpowiednie paragrafy.
* - mobilne
W
Nowym Sączu jad stary się sączy
Gdy informacje tematycznie związane
są z nazwiskami osób przedstawionych w artykułach prasowych...
Fakt (11 października 2007)
zawiadamia nas w tytule na str. 11, że "W Nowym Sączu prezes żąda, by
spółdzielcy zapłacili za ocieplanie bloków". W bagno lokatorów próbuje
wpuścić prezes mieszkaniówki, p. Bagnicki. Wyliczył, że przed modnym
ostatnio wykupem mieszkań na własność, spółdzielcy powinni dopłacić 5
mln zł. Prezes zapowiedział, że "nie będzie trwonił czasu na
bezsensowne rozmowy", ale ma marne szanse w swoich zapędach - zadarł z
lokatorem, p. Zadarko, który nie tylko "klnie na czym świat stoi"
(zaoszczędzono konkretów), lecz wespół z sąsiadami poda sprawę do sądu.
Wreszcie skończyły się niedopowiedzenia i szepty. Pani Szepieniec, ze spółdzielczej
komisji rewizyjnej głośno twierdzi, że lokatorzy nie zalegają za remonty.
Relację sporządził p. Baran, a Nowosądecczyzna słynęła kiedyś z
owczych (i baranich) hodowli.
Tuż poniżej redakcja informuje, że
posłanka Sobecka nie chce ugody z konkurującym posłem, który obsobaczył ją
z powodu wysokiej pozycji na wyborczej liście w Toruniu. Skoro już o tym mieście
- na str. 9 poinformowano, że psica Saba (ją to jednak dla odmiany "obsabaczono")
nie obżarła mebli w sejmowej willi, w tym "łóżka, które zarwało się
ze starości". Kiedyś pewna pisarka z własnej autopsji (ale bardziej w
psim temacie pasowałoby tu angielskie słowo "autopsy", hiszpańskie
"autopsia", czy francuskie "autopsie", tudzież takie samo
niemieckie, zwyczajowo pisane od wielkiej litery) opisywała wyczyny
poprzednich (lata 90.) poselskich ekip, które (po ostatnich sekscesach członków
jednej z partii) rzucają nowe (jakże atrakcyjniejsze!) światło na teorię
kolapsu wyra.
A co ma wspólnego Toruń z tą
ciekawostką? Otóż właścicielem suczki jest marszałek Dorn, zaś "Dorn"
(niem.) to po polsku "kolec, cierń", a węsząc po słownikach
(niczym Saba) znajdujemy ich angielski odpowiednik - "thorn". A tu
już wystarczy powiększyć pierwszą literę, aby otrzymać starą historyczną
niemiecka nazwę polskiego miasta. Przy okazji o Toruniu: polska Wikipedia -
"Jest jednym z najstarszych miast polskich", zaś niemiecka
Wikipedia - "1945 kam die Stadt wieder an Polen" ("W 1945
miasto powróciło do Polski").
Na str. 6 komentator Faktu, p.
Warzecha, pisze o przedwyborczej debacie w aspekcie zębów, które u pewnych
ptaków przechodzą w cedzaki zwane również warzęchami (co zasugerowało
nazwę ptaka warzęcha na cześć durszlaka czy innego rzeszota o tej
synonimicznej nazwie). Skoro już panu Warzesze wyrwało się (nomen omen) o zębach,
to "tusk" po angielsku znaczy "kieł" i p. Tusk
niejako z zębem walczył w przedwyborczych debatach z p. Kaczyńskim i p. Kwaśniewskim.
Powieść "Biały kieł" napisał Jack London i szef PO spotkał się
w Londynie z najnowszą polską emigracyjną falą, aby tamtejsi rodacy
gremialnie pofalowali do urn wyborczych za parę dni. W oryginale tytuł brzmi
jednak "White fang" i 12 października 2007 byliśmy świadkami
wymiany paru fang pomiędzy p. Tuskiem a p. Kwaśniewskim.
Poniżej posłanka, p. Piekarska, w
cyklu "wbijanie szpili" dopieka p. Korwinowi-Mikkemu, a "corvine"
(ang.) to "kruczy" (od "kruk"), zaś na str. 8 (skoro o
tym ptaku) - "Platforma Obywatelska chce postawić p. Kruk (b. szefowa
KRRiT) przed Trybunałem Stanu, co postuluje p. Śledzińska-Katarasińska".
Śledź to nie tylko ryba, ale także czasownik w formie polecenia stosowny do
sytuacji (parę miesięcy będzie sprawa śledzona nie tylko przez media), a
ponadto śledź to szpila do mocowania namiotu (często na polu). Okazuje się,
że p. Szpilmana (polski pianista) uratował niemiecki oficer Hosenfeld (Portkowe
Pole) i są sprzeciwy (str. 11), aby go pośmiertnie uhonorować, czyli chcą
go wyportkować (wywieść w pole).
Na str. 12 p. Jarząb opisuje
niecodzienny wypadek, w którym 12-latek przejechał 10 km zadrzewioną drogą
(być może wśród drzew jarzębów i ptaków jarzębów). Czy kobiety może
spotkać większy pech? Na str. 17 pokazano w identycznych kreacjach aktorki -
p. Berry (Jagoda) i p. Herbuś, która może kojarzyć się z ziołową
herbatką z jagód, zwłaszcza że owe kreacje są koloru filoletowego (czyli
jagodowego).
Inna ładna a foremna aktorka, p.
Foremniak, oraz p. Maserak spotykają się wieczorami (takie plotki są na
str. 18). A czemu się oddają? Podpowiedzią jest nazwisko tancerza czytane
wspak. Poniżej opisano filmowe problemy aktorki, p. Guzik, która występuje
w szóstej edycji "Tańca z gwiazdami". Dobrze jej idzie (a właściwie
tańczy), choć nie wywija z Pętelką.
Na stronach 6 - 7 p. Karnowski popełnił
obszerny artykuł pt. "Kto wygra debatę, wygra wybory". Prawdę
poznamy już za parę dni. Wiele zależy od karności wyborców stałych w
uczuciach i w poglądach. Jak zwykle świetny felietonista, p. Rybiński,
zamieszcza na str. 7 artykuł o szpitalach i łapówkach. To już niemal
mafijne układy, a pamiętamy z "Ojca chrzestnego", że śnięte
ryby to przesyłka nie rokująca długiego żywota (wbrew powiedzeniu
"zdrów jak ryba").
W czarnych kolorach (jeśli ktoś
jest przesądny) można odczytać artykuł p. Kowalczyka, w którym autor
ukuwa pogląd, że MSWiA zbyt wiele wyda (ponad 300 tys. zł!) na ogrzewane
kilkustopniowe (tak w sensie stopni słupka rtęci, jak też w sensie
deptanych stopni) schody. Czarne chmury przesłaniają to ministerstwo, bowiem
z jednej strony opisany mieszkaniec Zabrza na sezon zimowy kupuje czarny węgiel
aż za niemal 1000 zł, a z drugiej strony nosi nazwisko... Stypa.
A co słychać (a może czytać?) w
dziale sportowym? Sporo. Głównie o sobotnim (13 października 2007)
spotkaniu z Kazachstanem. A to o Jacku Bąku (liczymy na jego żądło), a to
Dariusz Dudka opowiada o zgrupowaniu, a w innym miejscu redakcja wspomina
Jerzego Dudka, który w dziwny sposób po słynnej dogrywce finałowego meczu
Ligi Mistrzów (25 maja 2005) wydudkał (jak przystało na znanego ptaka)
kilku strzelców. Pan Głowacki (kapitan Wisły Kraków) nie tylko główkuje
jako szef drużyny, ale również strzela gole głową i to z głową. Poza
tym działem, na tle pani Dody wspomniano o p. Majdanie, który zawodowo rządzi
na przedbramkowym majdanie.
Oczywiście wymieniono także
selekcjonera naszej reprezentacji. To p. Beenhakker. A cóż to znaczy po
niderlandzku? Wyraz "been" to odpowiednik angielskich "bone"
(kość, gnat, grandzić, dolar), "paw" (łapa, graba, macać,
grzebać nogą), "leg" (noga, oszust), natomiast "hakker"
nawiązuje do znaczeń: wyrobnik, siekać, rąbać, masakrować. Wszystkie te
pojęcia mają swój udział w piłce nożnej.
W dziale "Wasze listy" p.
Maczuga opisuje dewastację w parkach i w autobusach. Jest rzecznikiem (jak
chyba większość spokojnych obywateli) zrobienia porządku, jednak jeszcze
nie zaproponował kolczastych jaskiniowych udarowych narzędzi w ramach
pacyfikacji trudnej młodzieży...
Na str. 9 krytykowani są posłowie
za wożenie się taksówkami na koszt Sejmu, czyli nas wszystkich. Z usług
korzystał również poseł Bosak, który modnie obuty dojeżdżał na
treningi i występował w "Tańcu z gwiazdami". Były prez. Wałęsa
zamierzał puścić wielu naszych rodaków niemal na bosaka (bo jedynie w
skarpetkach), ale czy przypuszczał, że aż tylu posłów nie będzie szanować
publicznych pieniędzy? Skoro już o występach w tym słynnym tanecznym
programie - boso (i to nie tylko na piętach) produkowała się posłanka
Sandra (także uczestniczka wspomnianego roztańczonego programu) w okolicach
rybnego Nilu. Bose miała wszystkie okrągłe zakończenia swego ciała...
Obok pani Fischer (Rybak), unijna
komisarz do spraw rolnictwa (oraz rybołówstwa), "jest zła za
umieszczenie jej wizerunku w reklamówce Samoobrony". Czyżby do
plastykowej torebki (dziwnie zwanej siatką) ktoś wrzucił jej oblicze? Ale
dalej wyjaśniono - "w spocie wyliczono dokonania Leppera i pochwały, które
podobno płyną także od unijnych polityków". Skoro płyną, a nasi
odchodzący politycy łowią w coraz mętniejszej wodzie, to Fischer jest właściwą
personą, pod której czujnym (rybim?) okiem poławiać będziemy dorsza, który
nadal będzie trafiać na nasze stoły.
Ponad tymi dwoma notkami zamieszczono
sylwetkę b. prez. Kwaśniewskiego, który jednak nie miał kwaśnej miny.
Podczas słynnego spotkania lewicy w Szczecinie zapadł był w rodzaj zadumy
znanej części delektantów co mocniejszych napitków (inna część to
awanturnicy). Podobno takie osowienie i zasępienie jest spowodowane mało
znanym filipińskim wirusem. Można rzec, że p. Aleksander z tą rewelacją
wyskoczył jak filip z konopi - może filipińska ambasada złoży jakieś
ciekawe oświadczenie? Owszem, złożyła, bowiem była zaniepokojona
kojarzeniem swego narodu ze słowiańskimi obyczajami. Kilkanaście dni wcześniej
był Kijów. Dominował tam bardziej ożywiony sposób bycia, jednak studenci
nabijali się z oryginalnego sposobu prowadzenia wykładu. No i już za to, po
powrocie, wykładowca doczekał się niemal kijów i razów w kraju (także od
swych przyjaciół) - stracił twarz także jako reprezentant partii
"Lewica i Demokraci". Skoro już o Szczecinie - nazwa tego grodu
oraz jego położenie ssaczym epitetem trąca (nie tyle myszką, co świnką
morską). Nazajutrz w przedwyborczej debacie wystąpiło dwóch jego konkurentów
(p. Kaczyński i p. Tusk) trącających (w danych osobowych) a to ornitologią,
a to bohaterem z kreskówek Disneya oraz umiejętnym rzutem podskakującego płaskiego
kamienia i gumą do żucia. Także nieprawdziwymi zmyślonymi wiadomościami
(winni dziennikarze) oraz szczególnymi naczyniami trącającymi amoniakiem,
które są na wyposażeniu szpitali, a te przed wyborami 21 października 2007
zyskują najwyższą przetargową rangę (partie ustalają, czy chcą
prywatyzować te obiekty, czy jednak nie).
Jeśli komuś mało Kaczyńskich, to
na str. 16 mamy obszerny opis walki z udarem mózgu. Otóż znany i lubiany p.
Bogusław Kaczyński, wielki znawca muzyki, po niemal rocznym leczeniu
ponownie prowadzi koncerty i pisze książki. Do kompletu brakuje aktora
Kazimierza Kaczora, który stworzył rolę sympatycznego Leona Kurasia w
serialu "Polskie drogi" (1976) - Kuraś zaklinał się przy górnopłuku,
że nie jest (k.r.a) inżynierem, a wcześniej okupantom dawał w łapę (ale
w szczytnych celach!) nieważne już polskie banknoty. Kiedyś, podczas
podniosłej ceremonii, pan wręczający nagrodę p. Kazimierzowi, zwrócił się
doń "dla pana Kurasia za filmową rolę Kaczora" i trochę potrwało
wyjaśnianie, że to była rola Kurasia w wykonaniu Kaczora...
Aby nie było zbyt plotkarsko - nieco
zimnej wody dla ochłody: w tymże numerze Fakt donosi o dwóch
skandalach w dziedzinie służby zdrowia. Zatrzymano lekarza, który przyjął
kilkadziesiąt tysięcy złotych łapówek za tysiąc recept, na których
stracono pół miliona złotych. Na innej stronie opisano skandaliczny dramat
- potrzeba 50 tys. zł na wszczepienie stymulatora siedmioletniemu Kubusiowi
choremu na padaczkę. Straty spowodowane przez pazernego konowała wystarczyłyby
na 10 takich operacji, ale pseudocywilizowana polska służba zdrowia zmusza
rodziców Kuby do zbierania pieniędzy, czyli do żebrania! Jak dzisiaj Państwo
Kubie, tak w przyszłości Kuba Państwu się odwzajemni. Łatwo było wymądrzać
się za komuny, że tworzymy "Solidarność"? My nie potrafimy
zbudować tradycyjnie rozumianej społecznej solidarności! Niech piekło pochłonie
(nie)odpowiedzialnych mądrali za ten stan rzeczy!
Porada
dla wielodzietnych biednych rodzin
Jeśli
obce państwa chcą dawać zasiłki na polskie dzieci, to brać...
Pewna pani pyta redakcję (Polska
Dziennik Bałtycki, 16 października 2007) przedstawiając swoją sytuację
rodzinną - Mam trójkę dzieci. Mąż przez
kilka miesięcy w roku pracuje w Niemczech. Zbiera owoce, pomaga przy
wykopkach i w szkółce drzewek ozdobnych. Czy możemy starać się o
niemiecki zasiłek rodzinny?
Redakcja - Do
niedawna Niemcy odmawiali pracownikom sezonowym zasiłku rodzinnego dla
dzieci. Pod naciskiem Brukseli Bundestag skreślił z ustawy ograniczenia.
Skorzysta na tym już w tym roku 300 tys. Polaków i około miliona polskich
dzieci. Dziwny rozdział - Polacy i dzieci
polskie. Ale w śródtytule napisano rozsądniej - Z
zasiłku na dzieci może skorzystać w Niemczech 300 tys. rodzin.
I dalej - W Niemczech zasiłek rodzinny wynosi
niemal 2 tys. E rocznie. Rodzic może otrzymać zasiłek na każde dziecko, które
uczy się i nie skończyło 27 lat, nawet jeśli mieszka w Polsce. Zachęcam
do starania się o ten zasiłek, który w przypadku rodziny z trojgiem dzieci
wyniesie ponad 4 tys. zł.
Podczas czytania tej porady przemknęły
mi przed oczyma liczne interwencyjne programy ukazujące biedę polskich
wielodzietnych rodzin - matka obłożnie chora, ojciec bezrobotny (bo nie ma
pracy w okolicy) i kilkoro dzieci, często także z rozmaitymi chorobami (bo
jak Los się uprze, to zwykle takie rodziny są nie tylko wielodzietne, słabo
wykształcone, ale również bezrobotne i chorowite). I tu otwiera się
niemieckie eldorado dla takich polskich rodzin!
Zamiast biadolić na Los i na
niezaradny rząd, niech jedno z rodziców wybierze się do Niemiec i niech
przez parę miesięcy a to pozbiera owoce, a to drzewka niech przesadzi, a to
liście pograbi. Już za samą robotę weźmie więcej niż dyplomowana pielęgniarka
czy nauczycielka w Polsce, które uczyły się wiele lat i trwały na swoim
stanowisku pracy. A do tego zasiłek jako prezent od Unii (w tym przypadku od
Niemiec). Nie zapominajmy, że w Polsce są osoby, które wspomniane 4 tys. zł
otrzymują jako rentę w ciągu całego roku.
A jeśli za Odrę pojedzie rodzic, który
ma dzieci (liczbowo) w okolicach tuzina? To Niemcy więcej wydadzą na zasiłki
niż zapłacą za pracę... Takim rodzicom polskie władze powinny wydawać
paszporty za darmo i nasyłać na nich urzędników namawiających do wyjazdu,
choć na parę miesięcy w roku. No i kredytować wyjazd przynajmniej do
granicy, czyli do bram raju na Ziemi. Sporo budżet zaoszczędzi na zasiłkach
dla polskiej dziatwy oraz na pomocy socjalnej dla biednych rodzin. Niech
Niemcy płacą, skoro są frajerami. Sądy rodzinne powinny w trybie
ekspresowym załatwiać adopcje. Jeśli ktoś ma gromadkę własnych dzieci i
przymiera głodem, to niech ekspresowo zaadoptuje kolejnych kilkoro pacholąt,
np. brata, siostry lub sąsiada i jedzie pielęgnować zagraniczne rabatki.
Dzieci i tak pozostaną z własnymi rodzicami, ale skoro można wyssać aż
tyle europów z bogatego unijnego państwa, to dlaczegóż by nie? Media
powinny propagować tę akcję jako przejaw postawy patriotycznej - w końcu
każda epoka powinna mieć swojego Ślimaka z "Placówki". Polska żenada
XXI wieku?
W końcu instytucja fikcyjnych małżeństw
i rozwodów jest znana w Polsce i przynosi zyski, to dlaczegóż by nie przećwiczyć
nowych możliwości? Zwłaszcza, że za rozwodowe machlojki przelewamy złotówki
w obrębie kraju, czyli z pustego w próżne, zaś w omawianym projekcie do
Polski wpłyną dodatkowe środki z zewnątrz. Polska zaradność? Już lepiej
taka, niż inna polska specjalność - wjeżdżanie kradzionym autem w witrynę
jubilera.
Parę dni temu pokazano Polaka, który
pięknie grał na pianinie. Sprzątał w londyńskim kościele, ale jak pograł
na organach, to go zauważono i zrobił się sławny. Pewnie będzie robił
to, co lubi i umie najlepiej. Ale co wstydu przyniósł Polsce, to jego (i
nasze). Europejskie media mniej lub bardziej przyjaźnie nagłośniły tę
sprawę. Ile Polek i Polaków przynosi wstyd Polsce? Kilka miesięcy temu słynna
siłaczka sortowała brytyjskie śmieci. Żadna praca nie hańbi? Jeszcze za
komuny wyjechała na Zachód pewna rodaczka, która również sprzątała, ale
u milionera. Okazało się, że zna się na sztuce (była po historii) i facet
zmienił jej etat na bardziej eksponowany. Na koniec awansowała jeszcze wyżej
- wyszła za niego za mąż. Po śmierci męża, po procesie z jego rodziną i
po umiejętnym lokowaniu pieniędzy jej majątek oszacowano na prawie 3 mld
dolarów (2004). Mało co, a kupiłaby Stocznię Gdańską.
W "starej" Unii godnie żyją
przeciętni tubylcy i zaradni Polacy. I tylu zaradnych rodaków mamy mniej tu,
w Polsce, w której jest jeszcze tyle do zrobienia.
Dlaczego te przykłady i wyzłoszczenia?
Bo świat należy do ludzi odważnych, zaradnych i najczęściej sprytnych. A
nie do tysięcy przeciętnych naszych nauczycieli, funkcjonariuszy, urzędników,
techników czy lekarzy, którzy szarpią się w robocie, czy to już w dawnej
PRL, czy to już w obecnej RP, w których po 30 latach pracy nie mają jeszcze
średniej krajowej, ale "za to" mają rokowania na kiepską emeryturę.
Przecież nie wyjadą za miedzę i nie będą rozpoczynać kariery po pięćdziesiątce
i od starania się o zasiłek dla dzieci (choćby i studiujących)... Ale
skoro rozrzutne państwa chcą uczestniczyć w pomocy dla polskich dzieci i to
nie ujmuje ani polskim obywatelom, ani polskim urzędom...
Zabronione
dotowanie biletów kolejowych?
W
internetowych serwisach aukcyjnych pojawiły się bilety kolejowe tańsze niż
w kasach PKP. Pasażerowie są zadowoleni, władze kolei - nie.
Sprawę opisuje "Polska Dziennik Bałtycki" (15 października 2007).
Okazuje się (tak to przedstawia
gazeta), że im mniejsza miejscowość, tym koleje dają wyższą prowizję -
nawet 40%. Jeśli cena biletu wynosi 100 zł, to prowizja wyniesie 40 zł.
Zaradni pośrednicy rezygnują z części swojej prowizji i bilet sprzedają
np. za 80 zł (na bilecie oczywiście widnieje cena 100 zł i właściwa
trasa).
Przedstawiciel
kolei jest zaskoczony. A niby czym? Że ktoś
w sposób nowoczesny sprzedaje powierzony towar za cenę niższą niż
nominalnie? Czy piekarz może sprzedawać chleb 10 groszy taniej niż wychodzi
mu to z kalkulacji, bo zrezygnuje nieco ze swego zysku, a chce być
konkurencyjny? Czy stomatolog może wziąć za ekstrakcję o 20 zł mniej niż
jego koledzy, bo zależy mu na przyciągnięciu szczękowo obolałych pacjentów?
A może jest to nielegalne? Tak to wygląda, bowiem dziennikarz zamieszcza wątpliwości
- Przyglądamy się temu procederowi, bo nie
wydaje się, żeby był legalny. Już słowo
"proceder" sugeruje... przestępstwo.
Co ciekawe, nowoczesne Allegro
już uznało taką działalność za nielegalną. Argumentacja -
Kilka lat temu walczyliśmy z internetowymi konikami, którzy kupowali bilety
na koncerty i sprzedawali je drożej na aukcjach.
No i przedstawiciele Allegro
popełniają logiczny błąd. Konikowie (konicy, koniki) nabywają bilety
legalnie w kasie i sprzedają wielokrotnie drożej powodując złorzeczenia
klientów, którzy nie dostali upragnionego biletu w normalnej cenie. To
oczywiście powinno być karane i piętnowane. Bowiem nie tylko nie płacą
podatków od zysku, ale okradają potencjalnych nabywców.
Natomiast kto traci na opisanej działalności?
Koleje sprzedają bilety za pośrednictwem agencji i otrzymują wpływy
ustalone w umowie. Z części zysku rezygnują agenci. Więcej - ponieważ
bilety są jednak tańsze niż kupione w kasie kolejowej, to zgodnie z równowagą
popytu i podaży, z pewnością więcej biletów sprzedaje się po cenie niższej
niż po cenie wyższej, zatem koleje mają większe i dochody, i większe
zadowolenie ze swoich usług (bo cóż może kolejarza bardziej uszczęśliwić,
jeśli nie pełnawe przedziały z pasażerami?). A dziwne raczej jest to, że
kolejowe władze nie wpadły na ten sam pomysł. Przecież nie ma ograniczeń
w myśleniu wśród działaczy kolejowej braci. Jeśli kogoś uwiera, że ktoś
inny sprzedaje jego wyroby taniej (choć otrzymuje wynegocjowaną cenę!), to
niech zrobi dokładnie... to samo! Przecież agencje nie opatentowały swojego
pomysłu i nie uczynią tego! Niech kolej sprzedaje na internetowych aukcjach
swoje bilety dokładnie na tych samych zasadach! I zyski pozostaną w
kolejowej kasie, zatem będzie skąd brać na remonty i utrzymanie czystości
w wagonach oraz na podwyżki dla kolejarzy. A skoro prowizje są aż tak
wysokie (do 40%), to może koleje zejdą z cenami, choćby dla osób kupujących
za pośrednictwem internetu wprost w kolejowym biurze? Więcej sprzedanych
biletów to mniej aut na szosach i mniej spalanego paliwa. A dla pociągu to
prawie nie ma znaczenia, czy w przedziale jedzie jedna, czy 5 osób. Różnica
w zużyciu paliwa jest niewielka, zaś zużycie torów takie samo. Może w
ramach proekologicznych działań warto nieco dopłacić do kolejowego biletu
z budżetu państwa? Ale to dyskusja na zupełnie inny temat.
Cóż to jest nielegalność? Tuż
przed upadkiem komuny złapano "cwaniaków" i zlinczowano (całe
szczęście, że tylko medialnie przed opinią publiczną) handlarzy śledziami.
Oni nad Bałtykiem kupowali od rybaków tę szlachetną rybę i wieźli w góry,
na drugi koniec Polski, nieźle zarabiając i dostarczając znacznie świeższy
towar, niż ówczesna Centrala Rybna. Rozprawiono się zatem z nimi, choć
pewien dziennikarz (że też nie miał kłopotów?) zastanawiał się głośno
(na ile można głośno dyskutować w prasie, zwłaszcza wówczas...), czy
przypadkiem owi handlowcy nie mają właściwego podejścia rynkowego.
Argumentował - jeśli coraz więcej kupców będzie się zajmować handlem
rybami, to z czasem zaopatrzenie z dala od morza będzie wzorowe a ceny będą
obniżane. I tak się stało w kilka lat po obaleniu planowanego (jednak
kiepsko) ustroju.
Tym dziwniejsze jest to, że niemal
20 lat po socjalistycznej klapie ktoś uważa, że opisana sprzedaż biletów
kolejowych jest nielegalna a ktoś inny zrównuje tę działalność ze złodziejstwem
koników biletowych (mecze, kino). Cóż za sposób myślenia?! Nawet
dziennikarz (mógłby być synem opisanego wyżej) napisał - Za
to kupujący, choć wiele wskazuje na to, że biorą udział w nielegalnym
procederze, na razie mogą swobodnie kupować bilety.
Swobodnie i taniej (zapomniał dopisać), a czyż nie jest to celem wolnego i
coraz mniej wykorzystywanego człowieka? Swoboda i tanie kupowanie? Zatem - cóż
w tym "niecnym procederze" (czy może być cny proceder?) jest
nielegalnego???
Gdyby media ogłosiły, że od jutra
tanieją bilety kolejowe, ponieważ budżet dopłaci do biletów, to większość
podróżnych ucieszyłaby się. Jeśli budżet nie dopłaca do biletów, kolej
otrzymuje za sprzedane bilety umówione kwoty, zaś pośrednicy sami dotują
(nie budżet!) bilety, to gdzież tu mamy przestępstwo? A może jest to jakieś
dziwaczne rozumowanie rodem z niektórych gazet, których redakcje zastrzegają
sobie, że nie można sprzedawać po innej cenie, niż uwidoczniona na okładce?
I nie można sprzedać archiwalnych roczników po innej cenie? Czyżby
podstawowe zasady kapitalizmu były kwestionowane i to w niecałe 20 lat po
obaleniu socjalizmu?
PS Przeglądając Allegro
w poszukiwaniu biletów, można natknąć się na oferty biletów lotniczych.
Ktoś rezygnuje z przelotu i można odkupić (bez zysku i bez straty) u niego
bilet, ale przebukowanie kosztuje... kilkaset złotych. I to jest skandal, którym
powinny zająć się federacje konsumenckie! Przeciętny Polak musi pracować
parę dni, aby przewoźnikowi zapłacić za zmianę nazwiska na bilecie? To
dopiero jest nieporozumienie, wręcz zdzierstwo! Można pobierać wyłącznie
symboliczną opłatę manipulacyjną! I takim problemem powinni zająć się
dziennikarze!
Czeski
błąd, czeski film oraz czeska nazwa państwa
Zwykle stosuje się nieoficjalne nazwy państw - Polska, Luksemburg,
Laos, Dania, Czechy... To ostatnie wymienione państwo
przesadnie często określane jest jako Republika Czeska. Nazewnictwo
to byłoby uzasadnione w przypadku wymieniania wszystkich państw w oficjalnej
formie - Rzeczpospolita Polska, Wielkie Księstwo Luksemburga, Laotańska
Republika Ludowo-Demokratyczna, Królestwo Danii oraz (właśnie) Republika
Czeska.
Powyższy brak konsekwencji wynika -
jak sądzę - nie tyle z mody, co z kłopotów językowych, jakie mają
Anglosasi z przetłumaczeniem nazwy Czechy na swój światowy język i
stosują Czech Republic. Podobna sytuacja ma miejsce z napisem Czech
Team zamieszczanym na koszulkach czeskich reprezentantów podczas międzynarodowych
zawodów sportowych.
Stosowanie określenia Czechy,
zwłaszcza na mapach, ma i tę zaletę, że w przypadku ewentualnej zmiany
oficjalnej nazwy wspomnianego państwa (na choćby Królestwo Czech),
nie zajdzie konieczność wymiany map tylko z tego powodu. Powyższe rozważania
dotyczą także, choć w mniejszym zakresie, stosowania nazwy Republika Słowacka
zamiast Słowacja.
Niemal 10 lat temu wysłałem do RJP
sugestię, aby Rada uznała za niefortunne nadużywanie nazwy Republika
Czeska i aby polskim mediom i wydawnictwom kartograficznym zasugerowała
stosowanie lapidarniejszej nazwy Czechy. Myślałem, że choć w jakiejś
prasowej notatce jakikolwiek znany polonista zwróci uwagę na ten problem.
Albo nikt nie napisał, albo nikt takiej propozycji poważnie nie potraktował,
skoro na mapach naszego regionu nadal widnieją nazwy - Polska, Niemcy,
Rosja, Białoruś, Ukraina, Słowacja i... Republika
Czeska.
Prof. W. Pisarek odpisał (13 luty
2001) - Pańska sugestia, jakoby nazwa "Republika Czeska" wynikała
z kłopotów nazwania tego państwa po angielsku, jest bezpodstawna. W prasie
angielskojęzycznej często występuje forma "Czechia".
Na stronie www.czechia.org
czytamy - Czechia neighbors are Poland, Slovakia, Austria and Germany. The
Czech Republic was officially created on January 1, 1993. From 1918 to 1992 it
was a part of Czechoslovakia. The other part exists now as the Slovak Republic.
Czechia is the official one-word name of the Czech Republic. In 1993 the
Ministry of Foreign Affairs of the Czech Republic in its memorandum to all
Czech embassies and diplomatic missions recommended to use the full name
"Czech Republic" only in official documents and titles of official
institutions. In all other cases, the one-word name Czechia should be
preferred. Czechia in English, Tschechien in German, Tchéquie in French,
Chequía in Spanish, Cecchia in Italian, Èechija in Russian.
Z tekstu wynika, że to sami Czesi
byli niezadowoleni z przydługawej nazwy swego państwa w pozaurzędowych
(mniej oficjalnych) sytuacjach i to oni zaproponowali w 1993 nazwę Czechia.
Zauważyli, że nazwa ich kraju jest niekonsekwentna w zestawieniu z mniej
oficjalnymi nazwami innych państw. Inne źródła podają, że Czesi po
latach starań rezygnują z naciskania na stosowanie tej krótkiej i
przyjaznej nazwy. Okazuje się, że angielskojęzyczni urzędnicy nie
przepadają za tą nazwą i zdecydowanie częściej pisują Czech Republic.
Nawet sportowcy na koszulkach nadal mają długie nazwy (Czech Team -
Czeski Zespół).
Profesor wytłumaczył postępowanie
cudzoziemców, choć sugerowałem nie tyle zmiany na świecie, lecz w polskich
warunkach. Ciągle widuję mapy i artykuły, w których występuje długa urzędowa
nazwa państwa naszych południowych sąsiadów, choć inne kraje są
opisywane mniej patetycznie... Zamiast przyjaźnie a twórczo zareagować na
moje pismo, to - w typowo polski sposób - krytykuje się faceta (mnie) zgłaszającego
problem. I po wielu latach sprawa utknęła w miejscu. Bo zamiast wziąć się
za konkretną robotę (choćby w czynie społecznym; wszak ja nie mam środków
na walkę z opisaną bzdurą), to mamy polskie wymądrzanie: nie popchnąć
sprawy do przodu, ale z racji swego stanowiska utrzeć nocha malkontentowi. I
nadal (jakby nigdy nic) pojawiają się polskie mapy zawierające irytującą
nazwę Republika Czeska (i dziwnym zbiegiem okoliczności na angielskojęzycznych
mapach - Czech Republic). Gdyby 10 lat temu wysłano do instytucji państwowych
(np. kartograficznych) oraz do szkół zalecenia stosowania nazwy Czechy
zamiast Republika Czeska, dzisiaj nie zgłaszałbym tej sprawy niejako
w ramach reklamacji. Szanowni poloniści - przespaliście sprawę i
nadal na mapach widujemy niekonsekwentną nazwę państwa ze stolicą w
Pradze!
Na pewnym oficjalnym międzynarodowym
spotkaniu (www.pardon.pl/artykul/2838)
dostrzegamy nazwy czterech państw w ich narodowych językach - Estonia,
Niemcy, Dania i... Republika Czeska (Èeská republika),
a to oznacza, że na krótszej nazwie nie zależy ani urzędnikom w języku
angielskim, ani samym Czechom, albowiem gdyby byli zainteresowani, to napisano
by w opisanym przypadku Èesko, a w przypadku stosowania angielskiej
pisowni - Czechia. Jednak ich niechęć do krótszej a nieoficjalnej
nazwy Czechy nie może tłumaczyć nas, Polaków.
Zresztą Google są bezlitosne
w zliczaniu - wystarczy wpisać hasła "Olympic Games" i "Czechia"
oraz "Olympic Games" i "Czech Republic", aby ujrzeć
dysproporcje. Postępując podobnie, ale z dwoma nazwami naszego państwa (Polska,
Rzeczpospolita Polska) uzyskujemy spodziewane a "normalne"
wyniki. Zresztą można pominąć aspekt sportu i rozpatrywać liczbę występowania
nazw państw w dwóch formach - w bardziej i w mniej oficjalnej wersji.
Angielskojęzyczny świat ma wielkie trudności z krótką nazwą państwa
naszych południowych przyjaciół. Na mapie Europy (w języku angielskim - www.en.wikipedia.org/wiki/Europe)
jedynie Czechy są opisane oficjalnie (Czech Republic), pozostałe państwa
cokolwiek mniej patetycznie... Ale co tam świat - my także niekonsekwentnie
piszemy. Na mapie Polski (w naszym języku - www.pl.wikipedia.org/wiki/Polska)
ościenne państwa opisano potocznie, ale Czechy (złośliwie czy bezmyślnie?)
jako Republika Czeska...
Można pisać, zwracać uwagę, prosić
i błagać, a buractwo ma się dobrze... Może wzorem polityków, którzy nie
przebierali w słowach przed wyborami 21 października 2007, należy wydawców,
encyklopedystów, kartografów i polonistów powyzywać od dyplo(mowanych)matołków?
Bo kulturalne zwracanie uwagi niczego w Polsce nie zmienia... Zresztą nie
tylko w Polsce, bo jak widać na przykładach, także angielskojęzyczni
oraz... czescy urzędnicy lekceważą problem!
Do pojęć "czeski błąd"
oraz "czeski film" dochodzi zatem "czeska nazwa państwa".
Miś więcej
wart od menela
Misie i ludzie rodzą się aniołkami,
ale z czasem przeistaczają się w diabełki. Mniejsze albo większe.
Parę dni temu, niemal jednocześnie,
media zajęte były dwoma podobnymi sprawami.
Kilku turystów zabiło ponadrocznego
niedźwiadka, który wszedł im w drogę. Podobno wymuszał jedzenie, ale także
podobno (świadkami są domniemani sprawcy) rzucił się na nich z zębami i
pazurami. Obdukcja u turystów tego nie potwierdziła (jedynie zadrapania),
jednak niedźwiadek został zatłuczony kamieniami, kijami oraz wrzucony do
potoku.
Sąd ogłosił niewysokie wyroki w
zawieszeniu na kilku sąsiadów, którzy zmasakrowali swego krajana, bo od lat
wchodził ludziom w drogę, czasami z nożem tudzież tasakiem. Krytycznego
dnia z maczetą zaczepiał okolicznych mieszkańców, zaś policjanci
zbagatelizowali zgłoszenie o incydencie.
Wypowiedzi w mediach, w tym w
internecie, były niemal jednakowe - turyści to bandyci, skoro zamordowali
misia w samoobronie szeroko (a nawet najszerzej) rozumianej, zaś tubylców
opinia publiczna rozgrzesza, bowiem w podobnym rozumieniu samoobrony zatłukli
aspołecznego menelowatego dziada, który połowę życia spędził za kratami
i żadnych wniosków nie wyciągnął.
Czy życie niedźwiadka jest więcej
warte niż życie menela? Fanatyczny etyk (a zwykle etycy są fanatykami)
odpowie, że życie nawet najnikczemniejszego człowieka jest więcej warte niż
życie sympatycznego zwierzaka, który ponadto jest pod ochroną. Gdyby
poszczególne życia ludzi i zwierząt oceniać w sposób indywidualny, przy
zastosowaniu cen rynkowych (cokolwiek byśmy przez to rozumieli na użytek
doraźnej kalkulacji), to niewątpliwie wiele zwierząt żyjących w Polsce
(na wolności, w hodowlach, czy w ogrodach zoologicznych) ma większą wartość
niż niejeden nasz rodak.
Na świecie są państwa, w których
za zabicie chronionego prawem zwierzęcia grozi wysoka kara, a nawet kara śmierci.
Szacuje się, że w polskich Tatrach jest kilkanaście niedźwiedzi.
Dziadowatych meneli (zwykle uchodzących za święte krowy) jest wielokrotnie
więcej...
Zbieg okoliczności (zabicie młodego
i sympatycznego misia oraz starego i niesympatycznego dziada) każdego z nas
(jeśli w ogóle zastanawiamy się nad owymi przypadkami) wystawia na trudną
próbę - która z opisanych ofiar jest bardziej opłakiwana w naszej ojczyźnie
(podobno połowa katolików czynnie uczestniczy w mszach świętych - tak
oceniono podczas dorocznego liczenia)?
Właściwie na to pytanie (czytając
internetowe opinie) odpowiedź jest jednoznaczna. Można zapytać - dlaczego
większość ludzi stawia żywot (w tym prawo do istnienia) czworonożnego
tatrzańskiego ssaka ponad życie dwunożnego warmińskiego ssaka? Zapewne na
swój użytek (bo przecież wielu głośno się nie wypowie) uznamy, że żal
po utracie misia jest większy niż po utracie menela.
Pokazano zabitego małego niedźwiadka
i miliony telewidzów złorzeczyło (nie czekając na sąd) na zabójców kudłacza.
Media nie pokazały zatłuczonego bandyty z rozłupaną głową i miliony
telewidzów uznało lincz za słuszny - w końcu ludzie wzięli sprawy w swoje
ręce, kije i szpadle przy biernej postawie instytucji odpowiedzialnej za społeczny
ład i porządek.
Na grobie misiowego aniołka wiele
dzieci chętnie nasadzi kwiatki, a co myślą sąsiedzi o człowieku (bo to
jednak był homo sapiens!)? - To był diabeł wcielony, zakała nasza! Jak
go gdzieś w okolicy pochowają, to go wykopiemy i zrobimy z nim porządek!
Nikt nie chce mijać grobu tego zbrodniarza!
Gdybyż to można było zamieniać złoczyńców
na misie... I żeby one nie rosły zamieniając się w groźne niedźwiedzie i
aby nie jadały innych zwierzątek... Zlinczowany nieszczęsny bandyta też był
kiedyś uroczym oseskiem, który mógł być Polakiem, z którego bylibyśmy
dumni. Nie będziemy - jednak został szubrawcem.
wrześniowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO sierpniowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO lipcowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
luty 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
styczeń 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2006r
AKTUALNOŚCI
GRUDZIEŃ MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LIPCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKIEGI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
i przechodzimy na 2005r
AKTUALNOŚCI
GRUDNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
CZERWCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
ARTYKUŁY
- tematy do przemyślenia
i wiele innych w kolejnych działach wydawnictwa:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY PRAWA" - Niezależne Czasopismo
Internetowe www.aferyprawa.com
Stowarzyszenia Ochrony Praw Obywatelskich Zespół redakcyjny: Zdzisław Raczkowski, Witold Ligezowski, Małgorzata Madziar, Zygfryd Wilk, Bogdan Goczyński, Zygmunt Jan Prusiński i sympatycy SOPO |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.