opublikowano: 26-10-2010
Bydgoszcz - tylko naiwna SSO Izabela Najda-Ossowska i matacząca
komornik Hanna Chamier-Gliszczyńska? Sprawa Ireneusza Ciszewskiego.
Sprawa, którą chcę Państwu przedstawić (w częściach), jest banalna, ale dlatego, że właśnie taka jest, „wymiar sprawiedliwości” (co wynika z jego natury), zrobi wszystko, co możliwe, ażeby nikt nie narzekał na nudę, a zwłaszcza jego „dworzanie”, którzy przecież muszą się czymś zająć, żeby nie umarli z nudów. Bezrobocie na zewnątrz jest, co prawda, mniejsze niż kilka lat temu, ale cieplutkich posadek nie zastąpią dworzanom przecież prace interwencyjne na rzecz, chociażby, miasta Bydgoszczy… Misji, jaką oni sobie wyznaczyli, nie sposób przedstawić w jednym artykule, gdyż bierze w niej udział zbyt wielu „arcymistrzów prawa”, a wymienianie ich jedynie z nazwiska i tego, co zrobili, byłoby zbytnim uproszczeniem. Skoncentruję się więc na poszczególnych osobach, czy wątkach sprawy, które i tak stworzą z czasem jedną, spójną całość, nazwaną tu przeze mnie „Sprawą Ireneusza Ciszewskiego”, (czyli moją), albo aferą popleczniczą, gdyż to rzeczywiście moja sprawa i mój interes w tym, aby doprowadzona ona została do pozytywnego końca.
Na początek pragnę Państwa zapoznać z pewną panią, która, nie wiem, czy również tego pragnie. Nie wiem, gdyż po prostu jej o to nie pytałem. Pani ta, z reguły, nie odpowiada na moje pytania, więc w tym przypadku, stwierdziłem, że pytać jej nie będę i z nią Państwa zapoznam, nawet jeżeli jest to wbrew jej woli. Właściwie, to jest ona osobą publiczną, funkcjonariuszem publicznym, podobno jest też komornikiem sądowym, więc myślę, że macie Państwo prawo ją poznać, nawet bez jej zgody na to. Pani ta, jak na prawdziwą damę dworu przystało, nie bawi się na dworze sama. Ma również swoich podwładnych, czyli świtę, która jej służy, oczywiście, że nie za darmo. Ma też swojego bezpośredniego zastępcę, kogoś w rodzaju rycerza, który nie rzadko sam podejmuje (p)różne decyzje. Trzeba, także wymienić i jego, gdyż pominięcie rycerza mogłoby zachwiać jego dumą, a przecież on również zasłużył na sławę.
Dama dworu nazywa się Hanna
Chamier-Gliszczyńska i jest, podobno, Komornikiem
Sądowym przy Sądzie Rejonowym w Bydgoszczy. Kiedyś nazywała się
„Komornikiem Rewiru II przy SR w Bydgoszczy, a jeszcze dawniej, była po
prostu komornikiem i pracownikiem tegoż sądu. Rycerz, to jej asesor i już tak
będę o nim pisał (asesor, to prawie, jak komornik, nie posiada on, jednak, własnej
kancelarii). Asesor nazywa się Wojciech
Maciaszek i również jest funkcjonariuszem publicznym.
Z tą parą, po raz pierwszy, zetknąłem się 20 marca 2002 roku, o godzinie 7dmej rano, kiedy to przyszli oni do mnie, po kluczyki od mojego rodzinnego i służącego do pracy, zarazem, samochodu, a także po dowód rejestracyjny auta, z żądaniem wydania im tych rzeczy. Swoją prośbę, umotywowali stwierdzeniem, że jestem dłużnikiem i że chcą odstawić mój samochód na parking. W sumie, nie zrozumiałem dobrze, o co im chodzi (i czyim dłużnikiem jestem), gdyż jeszcze byłem zaspany i poirytowany sytuacją, że moja małżonka wpuściła tak nietypowych gości o tak wczesnej, na dodatek porze i z tak nietypowym dla mnie celem swojej wizyty. Nie zrozumiałem zrazu, czemu chcą odstawiać moje auto na parking, skoro stoi ono sobie spokojnie w garażu i nie moknie. Kiedy się jednak obudziłem, doszło do mojej świadomości, że mam do czynienia z „groźnymi urzędnikami”. Nie do śmiechu mi się zrobiło, gdyż oni rzeczywiście jawili się groźni, a ja, cały czas będąc w szlafroku, czułem się przez to jeszcze bardziej niepewnie, pomimo, że to ja byłem u siebie. Najście było zaskakujące. Pewnie o to chodziło, abym się przestraszył i oddał kluczyki z papierami samochodu „od ręki” napastnikom (których pomimo że nie kojarzyłem z wyglądu, to podawali się przecież za funkcjonariuszy państwa), zanim się jeszcze na dobre obudzę. Obudziłem się jednak dość szybko (właściwie, zostałem przez nich wręcz ocucony i postawiony na równe nogi). Kiedy mój poranny amok, wynikający z wyrwania mnie ze snu, minął, zacząłem myśleć i dotarło do mnie, że jeśli im oddam samochód z kluczykami i papierami, to nie będę mógł dojechać do pracy, ani przywieźć towaru, a prowadziłem przecież własny interes w odległym o 50 km mieście – Świeciu nad Wisłą. Nie zdając sobie jeszcze z tego sprawy, że przyszli do mnie, tak naprawdę, „cwaniacy od wyłudzeń”, będąc w przeświadczeniu, że są to urzędnicy państwowi (więc pewnie mają rację), nie stawiałem się, ani nie starałem bronić (wówczas nie wiedziałem jeszcze co zrobić, a chyba powinienem ich, po prostu, wyrzucić z mojego domu). Zgłosiłem im grzecznie jedynie swój problem (że nie będę mógł wykonywać swojej pracy bez samochodu) i poprosiłem o to, czy nie mógłbym jednak korzystać z mojego auta, pomimo, że sporządzili (czyt. spreparowali) oni protokół komorniczego zajęcia samochodu. Ku mojemu zadowoleniu zgodzili się na to, widząc moją postawę, i mniemając zapewne, że cechuję się naiwnym charakterem typowego chłopca do bicia. Rzeczywiście byłem kiedyś trochę naiwny. Wierzyłem w sprawiedliwość i uczciwość wymiaru sprawiedliwości, przed którym, niemalże, biłem głową o beton. Wysoki Sądzie, tak Wysoki Sądzie, oczywiście Wysoki Sądzie i Najjaśniejszy Panie Sędzio, Komorniku, czy Prokuratorze... Jak mocno naiwny byłem, szybko się przekonałem.
Kiedy „wielcy państwo komornicy” odeszli, odetchnąłem
z ulgą, trzymając w ręku papier, dający mi prawo używania mojego własnego
samochodu do czasu licytacji, która miała wkrótce nastąpić
(zrobili mnie nawet dozorcą samochodu, za którą to pracę na ich
rzecz, wbrew ustawie, jak zwykle, do dnia dzisiejszego nie zapłacili).
Zastanawiacie się Państwo, co było przyczyną
takiego biegu sprawy...?
Otóż pół roku wcześniej zostałem pozwany do sądu,
przez moją małżonkę, która miała dość życia ze mną. Pozew był o rozwód,
a że ja nie byłem nim zainteresowany (gdyż mieszkałem wraz z żoną i synem
pod jednym dachem, a także stanowiliśmy naturalną, biologiczną rodzinę),
sprzeciwiłem się mu stanowczo od samego początku. Żona przewidując mój opór
przed rozwodem w takich okolicznościach (życia rodzinnego w malej i
niepodzielnej kawalerce), wynajęła jedną z droższych adwokatek w Bydgoszczy
(Grażynę Michalską), aby jej pomogła za pieniądze przeprowadzić wymarzony
rozwód na siłę i mnie „załatwić”. Żona obawiała się, że sama nie da
sobie rady ze mną, a była też i pozostaje dyletantką prawa i prawego postępowania.
Ja od samego początku nie miałem ochoty walczyć z żoną, gdyż była przecież
matką mojego dziecka, jednakże taką moją postawę skrzętnie wykorzystała,
niestety, ona – moja małżonka – i to bez najmniejszego mrugnięcia okiem.
Adwokatka od razu złożyła wniosek o zabezpieczenie powództwa. Zostałem,
zatem, wezwany do „wysokiego sądu”, gdzie nakazano
mi płacić do rąk mojej połowicy dużą kwotę miesięcznie (było to wówczas
500zł, tytułem zabezpieczenia potrzeb
rodziny na czas trwania procesu o rozwód.
Sędzia Izabela Najda-Ossowska wydała w tej sprawie postanowienie, które do
dzisiejszego dnia służy wyłącznie dla celów przestępczych, a jak to jest
możliwe, dowiecie się Państwo z dalszego ujawniania faktów w mojej sprawie i
ukazywania prawdy o chorobie, która toczy naszą Polskę.
Dla „wysokiego sądu” nie było istotne, że stroną powodową w sprawie rozwodowej jest osoba, która nie odeszła od współmałżonka, od rodziny i która nie miała wcale takiego zamiaru. W rozmowach małżeńskich, moja żona często i wyraźnie formułowała stwierdzenia, że chce rozwodu, ale także tego, żebym odszedł z domu, od syna, zostawił jej mieszkanie i płacił alimenty, czyli tak naprawdę na jej warunkach, niezależnie od moich potrzeb i praw. Jej nieodpowiedzialne zachowanie w stosunku do rodziny (działanie na szkodę tej rodziny) zostało dodatkowo wynagrodzone przez „wysoki sąd”. Teraz (po lekturze wielu artykułów na łamach AP) wiem już przynajmniej dlaczego… Polityka „rozwalania rodzin polskich” na siłę przez żydowskie sądy, nie była mi wówczas znana.
Kiedy moja, wrogo nastawiona do naszej wspólnie założonej rodziny, małżonka, dostała do rąk (stanowiące źródło dalszych szkód), postanowienie z dnia 20 listopada 2001r, zwróciła się niezwłocznie do egzekutora i po zaopatrzeniu „tytułu wykonawczego” w klauzulę wykonalności, skierowała go do jaśnie wielmożnej pani z rewiru drugiego (czyt. bydgoskiego dworu książęcego), specjalizującej się w egzekucjach. Mowa oczywiście o jaśnie pani, podobno komornik, Hannie Chamier-Gliszczyńskiej, która utrzymuje kancelarię i siebie, a także swoją rodzinę, z egzekucji, zatem staranność o ich powodzenie, nie powinna w nikim wzbudzać żadnego zdziwienia. Taki zawód, taki fach i tyle... żadne powołanie.
Mając w ręku Postanowienie Sądu Okręgowego w
Bydgoszczy z dnia 20 listopada 2001r, skierowane przeciwko mnie (czyt. przeciwko
mojej rodzinie) oraz wniosek mojej małżonki
o to, aby wykonać na mnie egzekucję, czyt. egzekucję na jej własnej rodzinie
i jej samej (podejrzewam żonę o zaburzenia natury psychicznej, które w tamtym
czasie nasiliły się, z powodu czynników emocjonalnych), Hanna
Chamier-Gliszczyńska (wówczas jeszcze tylko Gliszczyńska) ruszyła do ataku.
Usprawiedliwieniem jej działań miał być właśnie wniosek „wierzycielki”
i trefne, niezgodne z Konstytucją RP postanowienie Najdy-Ossowskiej, która
reprezentowała wówczas „wysoki sąd okręgowy” z Bydgoszczy. Niezgodne z
Konstytucją - gdyż konstytucja RP wyraźnie zwraca uwagę na równouprawnienie
kobiety i mężczyzny w życiu rodzinnym. Oczywiście dla ślepych pseudosędziów,
czyli kaloszów i tak nie ma to znaczenia, a dla opanowanych przez Żydów sądów
polskich, wręcz jest przesłanką do działań, skierowanych przeciwko polskim
rodzinom i Polskiemu Narodowi.
Zwracałem się, co prawda do „wysokiego sądu apelacyjnego”, ale on jest też
widocznie bardziej antypolski, a nie tak naprawdę nasz (choć wszystkim się
wmawia w dobie antypolonizmu, że mamy niezawisłe sądy). Pisałem, że żona
jest nieodpowiedzialna w stosunku do rodziny, finansów, że lekko podchodzi do
życia, do pieniędzy, że nie można tak sankcjonować alimentacji w rodzinie,
aby przynosiła ona tej rodzinie szkody (żona potrzebowała pieniędzy na rozwód,
a nie pracowała zawodowo, potrzebowała też na zabawy, restauracje i bilety
lotnicze, związane z jej wojażami do ukochanego – tego wszystkiego nie byłem
jej w stanie zapewnić). Wszystko na nic. Nie pomagały apelacje, skargi, ani
pisma interwencyjno-informacyjne. Według wymiaru niesprawiedliwości, decyzjami
„wysokiego sądu (nie)polskiego” miałem harować, padając na pysk, płacić
haracz dworzanom i nie narzekać.
Nie chcąc jednak zbyt daleko odchodzić od głównego wątku tego opracowania, skupię się na działaniach, podobno komornika, Hanny Chamier-Gliszczyńskiej i jej wiernego rycerza, asesora Wojciecha Maciaszka (podobno asesora...), mając na celu ukazanie i udowodnienie swoich insynuacji, jakoby komornik sądowy w Rzeczpospolitej Polskiej mógł kłamać, a może nawet więcej, mógł to robić, nie łamiąc przy tym niepolskiego prawa...
Pierwsze kłamstwa jaśnie pani Gliszczyńskiej były
niewinne i nie mające dla mnie większego znaczenia. Kompromitowała się ona,
co prawda, jako komornik, ale ośmieszenie urzędu, urągało „państwu”
(czyt. układowi kolesiów i szujom), któremu służyła i służy (nie mylić
z państwem polskim) do dnia dzisiejszego, a nie mi osobiście. Chcąc działać
dalej z mandatu „wierzycielki”, musiała przed nią przecież jakoś
usprawiedliwić swoją nieudolność, brak kompetencji i lenistwo w działaniu
(w zbyt trudne sprawy i za byle jakie pieniądze „komornikom” nie warto się,
przecież, angażować). Napisała żonie, że „licytacja
wyznaczona w pierwszym terminie nie doszła do skutku z powodu braku kupujących”,
tak, jakby w ogóle licytacja mogła odbyć się, gdyby znaleźli się kupujący...
Okłamała żonę, po to, by już się po prostu tą sprawą (próbą kradzieży
samochodu) dalej nie zajmować. Gra nie warta była dla niej świeczki, więc
drugiego terminu licytacji już nie było, a ja nadal jeżdżę swoim, starym,
już samochodem, którego nie pozwoliłem sobie ukraść, do dnia dzisiejszego
(co zawdzięczam złodziejom i pasożytom mojego Narodu, gdyż gdyby nie oni,
dawno jeździłbym lepszym).
Perfidne kłamstwo podobnokomornika polegało na
wprowadzeniu w błąd i wyprowadzeniu w pole samych zainteresowanych. Licytacja
nie doszła do skutku z powodu braku kupujących... Cóż, licytacja nie doszła
do skutku, z powodu braku przedmiotu licytacji (do czego się
wstyd przyznać podobnokomornikowi. Szkoda tylko, że nie jest mu wstyd kłamać
i kraść... Gdyby samochód był przed blokiem, tak, jak sobie tego życzyli jaśnie
państwo komornictwo i mogli go sobie wcześniej obejrzeć ludzie, czyhający
przecież, na różne okazje (swoją drogą podejrzewam, że „czyhał w
ukryciu”, ale jakichś ich kumpel, albo ktoś z rodzinki), to pewnie już
zapomniałbym dawno, jakiego koloru był mój samochód. Tego, że na licytacji
nie było samochodu (czyli przedmiotu licytacji), Gliszczyńska już nie napisała
w swoim „zawiadomieniu wierzyciela o bezskutecznej licytacji”. Napisała
natomiast, że nie było kupujących. Jest to jednakże kłamstwo, gdyż samochód
chciało kupić kilku moich sąsiadów, gdyby tylko był on wystawiony na
licytację. Gliszczyńska, jednak, wolała kłamać (nawet na piśmie), niż
przyznać się przed „wierzycielką”, że jest „do niczego” komornikiem
(o tym, że jest ponadto kłamcą i złodziejem, wówczas nie wiedziałem). Nie
chciała się też przyznać przed „wierzycielką” do tego, że nie warto
jej angażować aż tyle swojej energii w przedsięwzięcie cokolwiek niepewne i
ryzykowne (mógłbym się przecież zaciekle bronić, wezwać sąsiadów na
pomoc, a nawet telewizję, w celu obrony rodzinnego majątku). Sprawy kłamstw,
związanych z licytacją, to były dopiero ćwiczenia w pisaniu w urzędowych
pismach wszelkiej nieprawdy, ale ponieważ bohaterka tego opowiadania nie boi się
żadnej odpowiedzialności karnej (gdyż inni dworzanie, to jej kumple z układu),
zaczęła ona stosować poświadczanie nieprawdy, jako zwyczajną praktykę w
działaniu, a także w sposób coraz bardziej zuchwały i jak się później okaże,
zupełnie bezkarnie i bez najmniejszych konsekwencji.
Ponieważ nie pozwoliłem Hannie Gliszczyńskiej
(podobno komornikowi), na zbyt wiele (zdążyła wówczas ukraść rodzinie
jedynie nadpłatę w podatku dochodowym w kwocie ok.1000zł, co było łatwe, z
racji gorliwej współpracy ze strony urzędu skarbowego), postanowiła ona wymyślić
dodatkową egzekucję (wszak pewne papiery i to pochodzące od „sądu” już
miała). Do
egzekucji jednak nie mogło dojść bez istnienia długu, a że ten nie chciał
powstać (gdyż ja wywiązywałem się sumiennie ze swoich zobowiązań wobec
rodziny), trzeba było go również wymyślić, chociażby na papierze i w
urojonej świadomości podobnokomornika, który wszem i wobec zaczął
rozpowszechniać dokumenty, stwierdzające moje zadłużenie. A że
komornik, to podobno zawód zaufania społecznego, więc czemu by nie wykorzystać
powagi urzędu? Szkoda tylko, że żaden komornik-złodziej, ani kłamca do tej
powagi się nie przyczynił. Hanna
Gliszczyńska wpadła zatem na pomysł, że skoro kłamać jej wolno (i
przekonana o tym, że za poświadczanie nieprawdy w dokumentach, mających
znaczenie prawne, nie grozi jej żadna kara), można już więc napisać wniosek
do ZUS, aby „wierzycielce” wypłacał on pieniądze z funduszu
alimentacyjnego, po to by później ona
mogła prowadzić egzekucję i zarobić. Nieważne, że fundusz ten służy
do zgoła innych celów, aniżeli zabezpieczanie potrzeb rodziny, na czas
rozwodu. Ważne dla Hanny Gliszczyńskiej jest jedynie to, że oto tworzy się
kolejna szansa okradzenia gojów i Narodu Polskiego. Wymyśliła sobie ona, że
ja nie świadczę alimentacji, więc złożyła wniosek do ZUS, aby ten wypłacał
alimenty na rzecz mojego syna za
mnie. Nie ważne, że w bezwartościowym postanowieniu nie ma mowy o żadnych
alimentach (mieszkałem przecież wraz z synem, wychowywałem go, uczyłem i
utrzymywałem). Głupie urzędniczki z ZUS
nie wnikając nawet w szczegóły poddały się z łatwością presji Gliszczyńskiej,
której każdy się boi, gdyż ma ona plecy (pomimo suchej postury) szerokie na
całe województwo, a nawet i dalej. Szybko zostaje wydana decyzja i stan
faktyczny pokrywa się coraz grubszą warstwą urzędowych wypocin, które mają
na celu zafałszowanie prawdy, a w dalszej konsekwencji umożliwienie
„legalnego” okradania Narodu. Aby móc przeprowadzić swój złodziejski
proceder, Hanna Gliszczyńska, podobno komornik, musiała najpierw utorować
sobie drogę, zatem kłamała dalej. We wniosku do ZUS napisała, że ja
nie pracuję, a moja działalność gospodarcza nie przynosi zysków
i że wnosi o przyznanie alimentów w kwocie 500zł z funduszu alimentacyjnego,
pomimo, że alimentów takich nie nakazał mi płacić nawet sąd! Użyła jednak terminu alimenty i już tak zostało,
gdyż któż śmiałby po jaśnie pani cokolwiek potem korygować.
To, że podobnokomornik Hanna Gliszczyńska, „nakazała” ZUSowi wypłacanie
w moim imieniu alimentów (podczas kiedy świadczyłem je osobiście i
zwyczajnie), to nie wszystko. Szczytem arogancji tej kobiety okazuje się
kluczowe w sprawie poświadczenie
nieprawdy we wniosku, gdzie napisała,
że ja nie pracuję (podczas kiedy ja właśnie pracowałem) i że moja działalność
gospodarcza nie przynosi zysków, podczas kiedy było zupełnie na odwrót. Wniosek
ten (oszustwa tego wniosku nie chciał nawet zweryfikować podobnosąd) umożliwił
uruchomienie środków z funduszu alimentacyjnego, który służył zupełnie innym
celom, niż zabezpieczanie potrzeb rodziny na czas trwania procesu o rozwód i
który w następstwie upadł (przestał istnieć, rozgrabiony przez wyłudzaczy,
czyli cwanych złodziei).
Sprawa wielokrotnie trafiała do prokuratorów i sędziów
różnego szczebla i tego samego pokroju (czyt. kolesi, popleczników, kumpli,
rodzinki i ignorantów prawa, a jednym słowem kliki przestępczej z Bydgoszczy
i nie tylko) i jak myślicie Państwo, kończyło się za każdym razem...?
Odsyłam Państwa (i polecam), przy okazji tego retorycznego
pytania, do innych artykułów, dla których został, przez Pana Zdzisława
Raczkowskiego stworzony, portal Afery
Prawa.
Ja ze swej strony obiecuję, że napiszę jeszcze
sporo, odsłaniając tym samym kulisy działania bydgoskiego wymiaru
niesprawiedliwości, rodem z tutejszego podwórka (może być też prywatnym
folwarkiem), w powiązaniu z administracją na wszelakich szczeblach. Proszę mi
wierzyć, ukazałem zaledwie wierzchołek góry lodowej. Reszta, znacznie większa
część skandalicznej afery, związanej z okradaniem polskich rodzin i małoletnich
dzieci, wynurzy się stopniowo z otchłani, kiedy napiszę kolejne artykuły na
temat tego, CO już zrobili mojej
rodzinie i małoletnim dzieciom „podobno stróże prawa”.
Ireneusz Ciszewski
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - tematy do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
"AFERY
PRAWA" Niezależne Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com redagowane przez dziennikarzy AP i sympatyków z całego świata których celem jest PRAWO, PRAWDA SPRAWIEDLIWOŚĆ DOSTĘP DO INFORMACJI ORAZ DOBRO CZŁOWIEKA |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.