Zrobiło się śmiesznie i strasznie. Odkąd sławą okryła się Jadwiga M.
- w czasach Polski Ludowej kierowniczka w zakładach ciastkarskich, a dziś biegła
sądowa w dziedzinie księgowości. Dokładniej biegła rewident, która nie
potrafi lub udaje, że nie potrafi dodawać i odejmować. I zamienia w farsę
proces przeciw Grzegorzowi Wieczerzakowi, byłemu prezesowi PZU Życie. Przed
zdumionym sądem straty, na jakie Wieczerzak miał narazić PZU, zawyża o 14,5
miliona złotych, a za chwilę - o kolejne 20 milionów. Na własną rękę
ustala kurs dolara i nie bardzo wie, czym różni się pożyczka od kredytu.
Teraz proces grozi Jadwidze M. Podejrzewa się ją nie tylko o brak kompetencji,
ale również o plagiat innego raportu. Coraz częściej mówi się też o tym,
że biegła powiązana była finansowo z samym Wieczerzakiem. - Z pewnością były
powody, dla których za cenę własnej kompromitacji księgowa postanowiła
skompromitować także prokuraturę i sąd - zauważa z przekąsem pewien
warszawski prokurator. - No cóż, poprawiając tym samym humor i pewność
siebie oskarżonego.
Ale to nie koniec groteskowej epopei o polskich biegłych. W chwilę później
za kratki trafia Andrzej S. Psycholog podejrzany o pedofilię, który przez lata
wydawał dla sądów opinie o... pedofilach. - Czy wymiar sprawiedliwości mógł
podejrzewać o niecne zamiary wybitnego specjalistę, który długo cieszył się
powszechnym uznaniem - pyta retorycznie Wojciech Miłoszewski, szef Prokuratury
Apelacyjnej w Krakowie. - Oczywiście, że nie. Przecież znalazł się na liście,
sporządzonej przez najwyższą instancję, przez sąd. Już to, zasadniczo,
powinno dawać gwarancję, że mamy do czynienia z uczciwym fachowcem.
Według Miłoszewskiego, gdyby prokuratorzy myśleli inaczej, musieliby, przy każdej
prowadzonej przez siebie sprawie, prowadzić równoległe śledztwo dotyczące
samych biegłych. - A to zakrawałoby przecież na absurd! - zauważa rzecznik
prokuratury. Ale absurdów w polskim sądownictwie jest wiele. M.in. dlatego, że
wiele mają do powiedzenia biegli. To właśnie oni kilka miesięcy temu
zadecydowali, że proces oskarżonego o pedofilię Wojciecha K., byłego
dyrygenta Polskich Słowików, powinien zostać przerwany. Powód - fatalny stan
zdrowia K. (konieczność usunięcia guza mózgu). Jakież było zdziwienie sądu,
gdy okazało się, że tuż po wydaniu tak dramatycznej opinii były dyrygent
opuścił szpital. Ostatecznie proces wznowiono, a biegłymi lekarzami
zainteresowała się prokuratura.
To wszystko? Nie. W połowie czerwca na ławie oskarżonych przed sądem w Łodzi
zasiada czterech lekarzy: w tym biegli psychiatrzy i ortopedzi. To dzięki nim
wielokrotnemu zabójcy i szefowi gangu, specjalizującego się w napadach na
TIR-y Markowi P. z powodu m.in. ściągniętej z sufitu kolki nerwowej i złamania
nogi, wyłącznie na papierze, przez kilka lat udaje się uniknąć więzienia.
Andrzej Bocianowski spod Wolbromia nie może otrząsnąć się z szoku po śmierci
żony. Nadal nie może też zrozumieć, dlaczego pijany kierowca, który zabił
jego kobietę, cieszy się wolnością. I wciąż nie może pojąć, dlaczego -
wbrew faktom - to jego, ofiarę pijaka za kierownicą, prokuratura w Krakowie
oskarżyła o spowodowanie wypadku. Pomóc w tym miało prokuraturze dwóch biegłych,
specjalistów od kolizji drogowych.
Metoda MAHW
Zdarza się czasem, że biegli miewają pecha. Za pechowca uważa się
zapewne biegły psychiatra Henryk W. z Chrzanowa, który wsławił się tym, że
za grube łapówki wykrywał u skorumpowanych policjantów depresje i nerwice,
jako jedyny w regionie decydował też o tym, czy zabójca powinien przesiedzieć
w więzieniu resztę życia, czy też oglądać świat z okien psychiatryka.
Kłopoty z prawem ma również biegły Arkadiusz S. Jego ekpertyza wykonana
kilka lat temu na zlecenie warszawskiego sądu była jednoznaczna. Tak, oskarżona
Manuela M. jest fałszerzem. Dwa lata temu S. przeanalizował pismo na czekach i
oświadczył, że jego żmudne i oparte na najnowszej metodzie matematycznej
badanie nie pozostawia złudzeń. - Metoda - wyjaśnił biegły - nazywa się
MAHW i stosowana jest powszechnie przez FBI.
Gdyby nie podejrzliwość obrońcy Manueli M. Arkadiusz S. do dziś zapewne
cieszyłby się opinią wybitnego pismoznawcy. Dociekliwy mecenas postanowił
jednak na własną rękę sprawdzić kompetencje biegłego. Wnioski były
piorunujące. To Arkadiusz S. okazał się fałszerzem, chętnie posługiwał się
sfałszowaną pieczątką Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego. A metoda
MAHW rodem z FBI" Zapewne przyśniła się wcześniej przebiegłemu biegłemu.
Profesor Jan Widacki, wybitny kryminolog i wzięty obrońca w sprawach karnych,
o biegłych sądowych nie ma najlepszego zdania. - Na listach biegłych ze świecą
szukać wybitnych ekspertów. Zdarza się nawet, że poważne analizy powierza
się ludziom, zupełnie do nich nie przygotowanym. Zauważyłem, że wystarczy
mieć skończony wydział lekarski, by stać się dla sądu fachowcem od
skomplikowanych problemów medycznych - wyjaśnia. - Tym bardziej dziwi mnie, że
polscy sędziowie są wobec biegłych tak bezkrytyczni. A biegli mówią czasem
mądre rzeczy, a czasem plotą zupełne banialuki.
Opinie Tadeusza S. i Józefa S., niezależnych biegłych sądowych w sprawie
Andrzeja Bocianowskiego, były jednoznaczne. To Bocianowski zjechał na
przeciwny pas jezdni i uderzył w samochód jadący z naprzeciwka. Nie miało
znaczenia dla biegłych, że po przeciwnej stronie jechał człowiek, u którego
stwierdzono dwa promile alkoholu we krwi. I któremu wielokrotnie odbierano za
to prawo jazdy.
Laboratorium albo biuro Sędzia Andrzej Almert, rzecznik Sądu Okręgowego w
Krakowie, przyznaje, że polskiemu wymiarowi sprawiedliwości nie udało się
dotąd wypracować sensownego systemu weryfikacji biegłych. - Zasadniczo
ekspertem sądowym powinien być specjalista, który dzięki swojemu wykształceniu,
doświadczeniu i pozycji zawodowej znalazł się na liście fachowców, którzy
służą wymiarowi sprawiedliwości wiedzą, niedostępną zwykłemu obywatelowi
- wyjaśnia.
- To teoria. Z praktyką, niestety, bywa różnie. W ciągu zaledwie roku
prezes Sądu Okręgowego w Krakowie skreślił z listy biegłych prawie sto
nazwisk. Z listy zniknęli ci, którzy sami stanęli przed sądem, albo byli
zbyt opieszali w wydawaniu ekspertyz. Ale w większości przypadków biegli
przestali być biegłymi nie ze względu na dociekliwość sądu, ale z powodu
skarg obywateli. - Problem w tym, że biegłych jest zwyczajnie za dużo, by każdemu
z nich bacznie się przypatrywać! Opieramy się na dokumentach. Jeśli wynika z
nich, że mamy do czynienia z fachowcem, który skończył szacowną uczelnię,
ma tytuł doktora, jest autorem wielu publikacji i nikt się na niego nie skarży,
to musimy wierzyć papierom i biegłemu na słowo - tłumaczy Almert.
Tyle tylko, że tytuły, uczelnie, publikacje, wreszcie instytucje, które stoją
za biegłymi, wcale nie muszą być szacowne, a jedynie mogą takowe udawać.
Wystarczy, by biegły (a częściej jego żona lub znajomy) założył prywatną
firmę i nadał jej odpowiednią nazwę. Dobrze brzmi "Laboratorium
Kryminalistyczne" albo "Centrum Ekspertyz". Teraz wystarczy
dogadać się np. z zaprzyjaźnionymi policjantami, którzy po godzinach wykonają
analizy w laboratoriach policyjnych, a pod którymi podpisze się później
"Biuro śladów" z siedzibą w garażu. Sukces murowany - pod
warunkiem, że eksperci z biura nie zaczną nagle windować cen. Aleksander Głazek,
dyrektor Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie przyznaje bez ogródek, że za
takimi "instytucjami" stoją m.in. jego byli pracownicy. Także ci, którzy
nie zdali wewnętrznego, trudnego egzaminu na biegłych. Dyrektor Głazek jest
zdecydowanym zwolennikiem zmian w polskim prawie. Jest za tym, by w nowej
ustawie biegłymi zajmowały się samorządy zawodowe, lub w przypadku ich braku
towarzystwa naukowe. To samorząd opiniowałby - dobrze lub źle - kompetencje
specjalisty, starającego się o wpisanie na listę w sądzie. - Samorząd
oceniałby również, czy tytuły i publikacje biegłego to rzeczywisty, istotny
naukowo dorobek biegłego, czy są to tylko baśnie z tysiąca i jednej nocy - mówi
Głazek.
Problem jedynie w tym, że projekt ustawy, o konieczności której grzmią
prawnicy już od kilku lat, utknął na dobre w szufladach biurek ministra
sprawiedliwości. - Nadal jesteśmy na etapie przygotowawczym - przyznaje
Barbara Mękosa-Stępkowska, szefowa biura prasowego w ministerstwie. I
rzeczniczka nie potrafi podać ani podstawowych zmian w prawie dotyczących biegłych
ani terminu ukończenia projektu. - Z tego, co wiem, uwagi większości niezależnych
specjalistów, w tym również tych z Instytutu Ekpertyz Sądowych, raczej nie będą
brane pod uwagę - dodaje pracownik ministerstwa, proszący o anonimowość.
Jak dotąd nikt nie pokusił się także o stworzenie "czarnej listy"
biegłych. Dlatego też sąd w Krakowie nie ma zazwyczaj zielonego pojęcia, że
przeciwko biegłemu, który znalazł się na jego liście, toczy się sprawa,
np. o nadużycia finansowe przed sądem w Gdańsku. Dlatego sąd w Warszawie nie
wiedział nic, że przeciw Arkadiuszowi S., specjaliście od fałszowanych czeków,
prokuratura wszczęła postępowanie, bo biegły chciał pobić pewnego
prokuratora, gdy ten postanowił przyjrzeć się jego pieczątce. S. występował
przed sądem jako biegły, za którym stoi instytucja - Centralne Biuro Śladów.
W rzeczywistości biuro-widmo.
Na wniosek adwokata Andrzeja Bocianowskiego spod Wolbromia sąd w Krakowie
zdecydował się zlecić kolejną analizę przebiegu wypadku biegłemu z
Instytutu Ekspertyz Sądowych. - Jego opinia była jednoznaczna - wyjaśnia
Bocianowski. - Nie było mowy o mojej winie. Sprawcą wypadku był pijany
kierowca. W lipcu 2004 roku Sąd Okręgowy w Krakowie zwrócił sprawę sądowi
niższej instancji do ponownego jej rozpatrzenia.
Specjalista od telepatii
Na listach sądowych wpisanych jest dziś 16 tysięcy biegłych. Na ich
ekspertyzy państwo wydaje rocznie prawie ponad półtora miliona złotych.
Wydaje także zapewne na ekspertyzy radiestety i różdżkarza Stefana Jerzego
Siudalskiego, który oferuje również usługi z dziedziny... telepatii.
W sądach w cenie są ci, którzy nie mają zbyt wygórowanych żądań
finansowych, zadowalają się stawką 30 złotych za godzinę. Sądy stawiają
bowiem na biegłych tanich i szybkich. I tych, którzy chętnie wystawiają
jednoznaczne opinie. - Nie ma nic gorszego dla polskiego sądu niż ekspertyza,
w której jest więcej pytań niż odpowiedzi. Takich biegłych nie lubi się,
bo tylko komplikują sprawę - zapewnia Katarzyna, ekspert sądowy w sprawach
majątkowych.
Biegli tani i bezproblemowi to ci, którzy mają niewiele zleceń, co oznacza,
że opinie wydają w krótkim czasie. Dla porównania - na opinię od zawalonych
pracą specjalistów z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie trzeba często
czekać tygodniami, czasem miesiącami. - Przyjmujemy jedynie najbardziej
skomplikowane sprawy, takie, w których dotychczasowe opinie biegłych niewiele
dały - mówi doktor Jan Unarski, kierownik Zakładu Badania Wypadków Drogowych
w krakowskim IES. W maleńkich pokojach eksperci od wypadków krok po kroku próbują
zrekonstruować przebieg wydarzeń na drodze. Badają ślady zabezpieczone przez
policję, przyglądają się uważnie zdjęciom, analizują zeznania świadków,
wertują tomy akt sądowych. Nie śpieszą się. - Za każdym razem wracamy na
miejsce zdarzenia - przyznaje doktor Unarski. - Co do centymetra mierzymy wielkość
pobocza, kąt nachylenia jezdni, specyficzne warunki, które mogły się
przyczynić do wypadku.
Dane wprowadzane są do komputera, za pomocą opracowanego w instytucie programu
powstaje symulacja wypadku. - Technika jest jednak tylko pomocnym narzędziem,
czymś w rodzaju kalkulatora, który oblicza parametry - wyjaśnia szef zakładu.
- Ale najważniejsza jest logika myślenia. A tej czasem brakuje mniej doświadczonym
biegłym. W zakładzie Unarskiego nikt nie porywa się na wydawanie pochopnych
wniosków. Każdą ekspertyzę poprzedza burza mózgów, rodzaj konsylium, w którym
uczestniczy wielu fachowców. Czasem w wydaniu ostatecznego werdyktu pomagają
eksperci z innych dziedzin, których w instytucie można spotkać za ścianą. -
Ślęczymy godzinami nad jedną sprawą, za zamkniętymi drzwiami, daleko od
adwokatów, prokuratorów i sędziów. Jesteśmy bardzo ostrożni w wydawaniu sądów,
bo zbyt łatwo dziś można oskarżyć niewinnego człowieka - dodaje Unarski.
Nieoficjalnie w polskich sądach panuje pogląd, że najprościej jest, dla ułatwienia
sobie sprawy, zlecić ekspertyzę pierwszej lepszej osobie z listy. Krakowskim
środowiskiem medycznym wstrząsnęła historia z biegłym anestezjologiem w
tle. Sąd poprosił anestezjologa... o wykonanie sekcji zwłok zamordowanego mężczyzny.
Podejrzewano, że człowiek został zabity siekierą, na jego głowie znaleziono
liczne rany. Anestezjolog, czyli zasadniczo specjalista od uśmierzania bólu, głowił
się, ale nic nie wymyślił. W końcu własnoręcznie odciął denatowi głowę
i w wiaderku, za pośrednictwem pracownika firmy pogrzebowej, przesłał ją do
badań lekarzom sądowym. Rujnując w ten sposób szansę na poważne ekpertyzy.
Ofiara była bowiem również duszona, ale po odcięciu głowy ślady duszenia
bezpowrotnie zniszczono. Czy był to wyjątkowy przypadek? Nie, bo w Polsce sądowe
opinie wydają po prostu "specjaliści". - Specjalista od zębów
wydaje ekspertyzę o stanie pęcherza moczowego ofiary zabójstwa, a urolog
wypowiada się na temat zaawansowanej próchnicy u domniemanego mordercy - zauważa
z przekąsem w głosie profesor Widacki.
O braku kompetencji polskich biegłych sądowych najlepiej świadczy rozprawa
habilitacyjna doktora Jerzego Kunza z Katedry Medycyny Sądowej Collegium
Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kunz przyjrzał się 326 sprawom, toczącym
się w latach 1995-96 przed sądami w Krakowie i Miechowie. Wyszło mu, że na
84 opinii, wydanych przez biegłych dla sądu w Miechowie, jedynie 19 (a więc
mniej niż jedna czwarta) nie zawierało fałszywych wniosków. W dodatku tylko
w siedmiu sprawach specjaliści zdecydowali się osobiście obejrzeć ofiarę.
Kunz opisał m.in. opinię rekonstrukcyjną biegłego, który stwierdził, że
czaszka mężczyzny (przez którą ewidentnie przejechał ciągnik) została
zmiażdżona przez "uderzenie o twarde podłoże". - Pikanterii
sprawie dodaje fakt, że wspomniana "opinia rekonstrukcyjna" wykonana
została przez inżyniera, biegłego do spraw ruchu drogowego, bez jakichkolwiek
konsultacji z lekarzami - napisał w rozprawie doktor Kunz.
Biegłym sądowym, którzy uznali, że Andrzej Bocianowski spod Wolbromia winny
jest wypadkowi, w którym zginęła jego żona, postanowiła się dziś
przypatrzyć prokuratura. Jednego z nich podejrzewa się o branie łapówek, w
zamian za wydawanie opinii. Sąd w Krakowie postanowił skreślić go z listy
biegłych. - To nie wróci życia mojej żonie - twierdzi Andrzej Bocianowski. -
A mnie nie wróci już wiary w sprawiedliwość.
Biegli kontra biegli
O błędach biegłych pisze się dziś prace naukowe. Mniej pisze się o
tych, którzy przez błędy ekspertów lub ich lenistwo stracili zdrowie i wiarę
w sprawiedliwość. Pod koniec lat 90. Europejski Trybunał Praw Człowieka
przyznał 15 tysięcy złotych odszkodowania od państwa polskiego Zbigniewowi
M., zabójcy, który w szpitalu psychiatrycznym aż dwa lata czekał na opinię
biegłych, czy jest niebezpieczny dla otoczenia. - Potrzebne są nam radykalne
zmiany - zapewnia profesor Jan Widacki. - Dużo zależy także od samych sędziów
i prokuratorów. Bezwględnie powinni poszerzyć swoją wiedzę, nie tylko
przyrodniczą i techniczną. Przydałoby się także parę lekcji z logiki. Nie
trzeba być przecież specjalistą, by dostrzec, że ekspertyza, nawet jeśli
podpisał ją słynny uczony, może być całkowicie pozbawiona sensu. Co jednak
zrobić, gdy opinia biegłego nawet trzyma się kupy, tylko sam biegły
pozostaje w kręgu podejrzeń? Co zrobić, kiedy wszystko stało się śmieszne
i straszne, bo biegła księgowa z wieloletnim stażem w jednej z największych
polskich afer przerabia cudze ekspertyzy, a znany specjalista od pedofilli sam
jest o nią podejrzany? Czy opinie Andrzeja S., który zadecydował zapewne o
losach wielu mężczyzn, podejrzanych o niecne zamiary wobec dzieci, zostaną
podważone? Już wiadomo, że o tym zadecydują inni biegli.
za Kulisy z dnia 06.08.04r. artykuł Anna Szulc (Od)biegli
od prawdy
– Pan W. był dla naszego miasta bardzo użyteczny – śmieje się pan
Kazimierz, emeryt z Chrzanowa, który z usług psychiatry co prawda nie korzystał,
ale zna przynajmniej kilka osób, którym lokalna Matka Teresa udzieliła
pomocy. – Głównie gliniarzy, ale też wojskowych z kłopotami i leniwych.
Czyli tych, którym znudziła się praca, ale nie znudziły pieniądze, wypłacane
chorym z ubezpieczenia.
W połowie marca Henryk W. został aresztowany. Po tym, jak w wyniku
dziennikarsko-policyjnej prowokacji wykrył chorobę, a potem wypisał
zwolnienie lekarskie „ściganemu dilerowi narkotyków” i „kierowcy, złapanemu
po pijaku”. Biegły sądowy stanie niedługo przed sądem. Właściwie były
biegły, bo właśnie został skreślony z sądowej listy specjalistów.
Płacić i milczeć
– Nie doszły do nas żadne sygnały, które mogłyby wzbudzić zastrzeżenia
wobec pana W. – przyznaje Andrzej Almert, rzecznik krakowskiego sądu. – A
staraliśmy się być dociekliwi. Zwróciliśmy się nawet, na początku obecnej
kadencji biegłego, do Okręgowej Izby Lekarskiej z pytaniem, czy nie toczy się
wobec niego jakiekolwiek postępowanie. Odpowiedź była przecząca.
Od wielu lat Henryk W. decydował o losach wielu ludzi. I można przypuszczać,
że za odpowiednią gratyfikację wyciągał z tarapatów przestępców,
narkomanów i policjantów, którzy nagle przestali lubić prawo. – Nie jest
jednak ani pierwszym, ani zapewne ostatnim lekarzem, któremu postawiono zarzuty
– mówi podkomisarz Sylwia Bober z biura prasowego małopolskiej policji. –
Choć trzeba przyznać, że udowodnienie lekarzowi nadużyć nie jest łatwe. Głównie
dlatego, że jego działalność poza prawem zbyt wielu ludziom przynosi korzyści.
Co ciekawe, podobnego zdania jest Jolanta Orłowska-Heitzman, rzeczniczka
odpowiedzialności zawodowej Okręgowej Izby Lekarskiej w Krakowie. To ona
przyjmuje skargi od rozżalonych pacjentów, dowiaduje się o łapówkach i nadużyciach.
– Ale takich skarg jest bardzo mało – zauważa. – A jeśli nawet są, to
najczęściej później są wycofywane. Ludzie wciąż boją się sądów i kłopotów.
Czasem wolą płacić i milczeć.
Na szczęście nie zawsze. Istnieje duża szansa, że na korytarzach aresztu śledczego
w Krakowie Henryk W. natknie się na lekarza, wyspecjalizowanego w lekarstwach.
Małopolskiej policji udało się bowiem w listopadzie zatrzymać medyka, który
przez trzy lata wystawiał fikcyjne recepty na leki, refundowane przez Narodowy
Fundusz Zdrowia. W tym recepty na viagrę dla… kombatantów i dawców krwi.
Viagrę, po znacznie wyższej cenie, zaprzyjaźnione z lekarzem panie sprzedawały
później na bazarach. Przypuszczalnie lekarz i spółka wyłudzili od państwa
przynajmniej sto tysięcy złotych. Kłopoty z wymiarem sprawiedliwości w
Krakowie ma również lekarz, członek komisji lekarskiej, orzekającej o
przydatności do służby wojskowej. Wpadł, bo trafił na uczciwego poborowego.
Pan doktor bez ogródek zaproponował mężczyźnie zmianę kategorii z A na D.
Po czym zaprosił go do własnego domu, uznając, że to najbezpieczniejsze
miejsce na odebranie łapówki. Poborowy przyszedł z kopertą, ale całą akcję
nagrał na wideo. Pod drzwiami członka komisji stali już wówczas policjanci.
Lekarzowi grozi nawet dziesięć lat więzienia.
Henryk W., psychiatra z Chrzanowa też pomagał poborowym. Do tego stopnia, że
po wyjściu na jaw wielu faktów, w chrzanowskiej WKU zapanowała panika.
Sprawdzana jest dokumentacja, filtrowani poborowi z depresją. Na razie podważono
jedną diagnozę Matki Teresy. Psychiatrzy z Krakowa stwierdzili, że były
policjant Rafał K. jest zdrowy jak ryba. Komendant policji w Chrzanowie Marek
Gorzkowski chwilowo odetchnął z ulgą.
Anna Szulc
I tym samym przechodzimy do meritum - publikacji na temat
warunków jakie powinna spełniać opinia
lekarska dla sądu, kulisy i przykłady
mataczenia biegłych i ich wpadki, wyjaśnienie faktów - przebiegłych
biegłych, matactwach z rentami biegłego lekarza
psychiatry Antoniego Ferenca z Jarosławia i na koniec raportu: "siedem
grzechów głównych organów sprawiedliwości",
Koszty tych przekrętów
ponosi całe społeczeństwo. To wyjaśnia, dlaczego służba zdrowia jest niedofinansowana...
WWW.AFERY.PRX.PL
- WITRYNA PRYWATNA PROWADZONA PRZEZ ZDZISŁAWA RACZKOWSKIEGO. Dziękuję za przysłane opinie i informacje. |
![]() |