opublikowano: 26-10-2010
Teoretycznie, to SN jest od tego, by weryfikować poprawność stosowania prawa przez sądy niższej instancji. Weryfikacja taka może dotyczyć różnych aspektów używania prawa. Waldemar KorczyńskiByłem
kilka dni temu po raz pierwszy na rozprawie przed Sądem Najwyższym. O sądach
pisałem wiele razy, również w „Kontratekstach”. Specjalnych złudzeń
to raczej nie miałem, ale wydawało mi się, że SN różni się od innych sądów
m.in. poziomem orzeczeń i sposobu dochodzenia do nich. Pomyliłem się.
1.
Formalnych, gdzie SN może stwierdzić, że sąd, od którego orzeczenia złożono
kasację, strzelił byka logicznego np. źle skonstruował dowód lub przyjął
interpretację sprzeczną z jakimiś obowiązującymi ustaleniami. Jak to
uczynić w sytuacji, gdy sąd polski nie jest związany niczym poza bardzo ogólnie
sformułowanymi stwierdzeniami wiedzą tylko najtęższe prawnicze głowy. Ale
teoretycznie, powtórzmy jeszcze raz, teoretycznie sąd powinien dbać o tzw.
jednolitość orzeczeń, tzn. o to by za to samo przestępstwo popełnione w
tych samych warunkach klient dostał taki sam wyrok. Jak w tej zasadzie uwzględnić
fakt, iż sędzia ma orzekać zgodnie z własnym sumieniem wiedzą pewnie również
tylko wspomniani uczeni. Normalni ludzie to się posiadanym sumieniem
bardzo różnią i za to samo przestępstwo Kowalski może skazać Nowaka na 2
lata pierdla, a Malinowski na grzywnę. I podobne przypadki rzeczywiście się
zdarzają. Ta jednolitość jest więc bzdurą już choćby z powodów
"ustawowych", choć można wymieniać jeszcze ze sto innych. Ja na
wspomnianej rozprawie żadnego odniesienia do takiego formalnego badania
poprawności orzeczeń sądu apelacyjnego nie zauważyłem. I zauważyć nie
mogłem, bo jedynym, co mogłoby mnie przekonać byłoby pokazanie, że prawo,
przynajmniej w zakresie rozważanego orzeczenia jest niesprzeczne i pozostanie
takim po dołączeniu doń uzasadnienia tego postanowienia sądu. A tego nikt
nie pokazał. I pokazać nie mógł. Bo sąd nie ma do tego ani narzędzi, ani
- jak podejrzewam - wystarczającej wiedzy. Zamiast tego uprawia się w sądach
tanie gierki pt. kto znajdzie lepsze przykłady. Polega toto na tym, że
prokurator i adwokat przeszukują kodeksy i zbiory orzeczeń i szukają czym
by tu adwersarza walnąć. I nie jest tak, że "wygrywa prawda"
(podobno o to w sądzie chodzi), ale lepszy prawnik (tego akurat być nie
powinno, bo strony nie są wtedy wobec prawa równe; równiejsza jest bowiem
strona bogatsza, która może lepiej lepszemu prawnikowi zapłacić). Wszyscy
o tym wiedzą i wszyscy, z Sądem Najwyższym włącznie, toto akceptują. O
innych powodach braku jednolitości prawa nie wspominam, bo miewam odruchy
wymiotne, a jestem właśnie po kolacji.
2.
Aksjologicznych, tzn. dotyczących przyjętego w określonej grupie społecznej
systemu wartości. Ponieważ ja w żadną aksjologię uniwersalną nie wierzę,
więc ograniczę się do aksjologii przyciętej do jakiejś kultury. Chodzi tu
zatem o to, by w naszym kręgu kulturowym (naszej cywilizacji?) nie było tak,
że np. za jazdę na gapę idzie się do więzienia, a za morderstwo płaci się
niską grzywnę. W innej kulturze może się jednak zdarzyć, że za pobicie
dostaje się karę "w zawiasach", a za prawdziwe stwierdzenie, że
żołnierze - rodacy aniołami nie byli idzie się do więzienia (np. pod hasłem
fałszowania historii). Można, oczywiście, dyskutować, czy to jeszcze
aksjologia, czy też jej aplikacje, np. rozmaite etyki, moralności, czy co
tam uczeni jeszcze potrafią wykombinować, ale w moim odczuciu byłoby to
rozszczepianiem włosa na czworo. Jeśli jednak ktoś z Państwa widzi powód,
by to uczynić, to ja chętnie o tym poczytam. Ja na opisywanej rozprawie żadnych
rozważań aksjologicznych nie słyszałem.
3.
Praktyczno - społecznych. Najogólniej chodzi tu o społeczne skutki
konkretnego wyroku. Jeśli np. za napisanie o jakimś kacyku prawdy
dziennikarz idzie do pierdla, to ludzie zaczynają się bać, społeczeństwo
staje się zastraszone i skłonne do nieobliczalnych zachowań. Tak naprawdę,
to chodzi tu o adekwatność tzw. kary w stosunku do tzw. winy. Piszę tzw.,
bo w świetle ostatnich(?) doniesień o konieczności modyfikacji pojęcia
wolnej woli i jej roli w teorii prawa (nie wiem co to jest, ale to się chyba
tylko tu nadaje) warto byłoby takie problemy rozpatrzyć na nowo. Ale SN ma
prawo badać poprawność kwalifikacji czynu. Jak ma to uczynić wiedzą tylko
sędziowie SN i Bóg w Trójcy jedyny, bo żadnych precyzyjnych definicji
owych "czynów" w prawie nie ma. Można. oczywiście, pokusić się
o (re?)konstrukcję takiej definicji np. na podstawie orzeczeń sądów przeróżnych
(w tym i wspomnianego SN), ale jest to bardzo trudne, a wynik wątpliwy, bo
jak już wyżej wspomniano nikt niesprzeczności zbioru tych orzeczeń nie
sprawdził. Na wspomnianej rozprawie nie zauważyłem żadnych prób rozważania
poprawności kwalifikacji czynów za które oskarżonych (i już osadzonych)
skazano. I z wymienionych wyżej przyczyn zauważyć nie mogłem. Sąd kilka
razy podkreślał jedynie, że o wymiarze kary to dyskutować nie będzie.
4.
Dydaktycznych. Tu idzie o kształcenie u studentów prawa i stosujących je
prawników właściwego rozumienia tej podstawy organizacji współczesnego
społeczeństwa. I ja się boję, że z tego zadania Sąd Najwyższy wywiązuje
się znakomicie. Rzecz w tym, iż środowisko prawnicze jest – pojęcia nie
mam dlaczego – bardzo „zhierarchizowane”. Nie ma, oczywiście, żadnych
jasnych hierarchii, teoretycznie zarówno sędziowie jak i prokuratorzy o
adwokatach nie wspominając są niezależni. W praktyce funkcjonuje to jednak
zupełnie inaczej. W wymiarze sprawiedliwości tzw. autorytet ma się
znakomicie, znacznie lepiej niż gdziekolwiek indziej. A autorytet SN jest na
samym szczycie owego stosu wszelkich autorytetów. Prawnicy orzeczenia SN
cytują, ale ich nie dyskutują. Nie dyskutują w szczególności ani ich
sensowności, ani poprawności formalnej ani zgodności z tzw. społecznym
poczuciem sprawiedliwości. To jest właśnie efekt dydaktycznej misji SN.
Przyjmuje się, że SN jest takim prawnym ideałem. Ja nie znam żadnego
innego środowiska, gdzie autorytet nauczyciela jest tak ogromny i niepodważalny.
I oparty, tak naprawdę, wyłącznie na niesprawdzalnym, nie wiadomo skąd
pochodzącym poczuciu bezwzględnej przewagi intelektualnej (w dziedzinie
prawa) i moralnej sędziów SN nad resztą społeczeństwa. A przecież sędziowie
SN nie są dobierani na zasadzie jakichś obiektywnych kryteriów (np. badań
genetycznych czy psychologicznych), ale są mianowani na wniosek innych ludzi,
którzy uznali ich za odpowiednich. I nikt nie pyta jak bardzo się w tej
„pracy” zużywają. A zużywać się muszą, bo decydowanie o losach
innych ludzi jest dla normalnego człowieka bardzo obciążające. I żadne
zwalanie tej odpowiedzialności na sądy niższej instancji (SN bada tylko
zgodność wyroku z prawem) niczego nie zmienia. Sędzia w miarę nabywania
„rutyny” traci zdrowie psychiczne lub konieczną do wykonywania tego
„zawodu” wrażliwość. Przed tym obrony nie ma. Kto zatem tę dydaktykę
uprawia?
Kto jest dla kogo?
O moich „odczuciach w temacie SN” napiszę pewnie jeszcze nie raz. Dziś
tylko jedna jeszcze uwaga. Otóż prawo stanowi, że w sprawach karnych (przed
SN we wszystkich) strona może ustanowić jako pełnomocnika wyłącznie
prawnika. Nie wiem co było powodem ustanowienia tego przepisu, ale w
mojej opinii jest to jeden z najbardziej szkodliwych przepisów naszego prawa.
Pakuje on sądową dyskusję w kanał pseudouczonych rozważań prawników i
praktycznie zamyka normalnemu człowiekowi bezpośredni dostęp do tzw.
sprawiedliwości. Państwo prawnicy lubią sobie pogadać językiem, którego
semantykę otacza jakaś wiedza tajemna, a której główną zaletą jest to,
że nikomu nie chciało się tego badziewia sprawdzić. Dopinają do tego kożucha
kwiatuszki w postaci cytatów z prawa rzymskiego (oryginału), ale chyba nie
dostrzegają, że Rzym padł prawie 2 tysiące lat temu, a logika poczyniła
od tego czasu spore postępy. Przerost formy nad treścią też skończył się
gdzieś w okolicach Baroku. Ja nie mam nic przeciw kwiecistym czy najeżonym mądrymi
sentencjami mowom, ale uważam, że byłoby lepiej gdyby państwo prawnicy
robili sobie od czasu do czasu mistrzostwa w oratorstwie czy jak tam by toto
chcieli nazwać na własny rachunek. Jakby za kilkaset lat pojawił się jakiś
nowy Wagner, to może i opera jaka, np. „Mówcy sądowi”, by powstała. Na
razie jednak, to elementarne poczucie przyzwoitości nakazuje w obecności
nieprawników mówić językiem dla nich zrozumiałym. To tzw. dobre
wychowanie, które sędziów wprawdzie nie obowiązuje (ale Trybunał Praw Człowieka
orzekał chyba, że strona ma prawo domagać się prowadzenia rozprawy w
zrozumiałym dla niej języku), ale może dobrze byłoby być czasem
uprzejmym. Ja ciekaw jestem jak zareagowałby sąd, do którego gadałbym o
sprawie językiem algebry (a jest to możliwe). Czy nie usiłowałby mnie
czasem ukarać? I jeszcze jedno. Kto tu jest dla kogo? Jeśli sąd nie potrafi
zrozumieć wywodu nieprawnika, to niech sobie zafunduje tłumacza. I nie
ogranicza prawa obywatela do obrony. Bo opowieści o tym, że każdy i w każdej
sprawie może znaleźć adwokata, który będzie go dobrze reprezentował można
chyba między bajki włożyć. A tak nawiasem, skąd powiedzenie, że adwokat
czy prokurator „wygrał”? Czy to przypadek, czy adekwatne określenie
tego, co w sądach jest. Ja boję się myśleć, że naprawdę istnieje coś
takiego jak dobry adwokat czy dobry prokurator. Na razie wolę moje końskie
okulary pt. każdy jest wobec prawa równy.
Waldemar Korczyński
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY PRAWA" Niezależne Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com redagowane przez dziennikarzy AP i sympatyków z całego świata których celem jest PRAWO, PRAWDA SPRAWIEDLIWOŚĆ DOSTĘP DO INFORMACJI ORAZ DOBRO CZŁOWIEKA |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.