opublikowano: 26-10-2010
WIARYGODNOŚĆ INKWIZYTORÓW? - z cyklu fakty i mity o Ameryce
Jeśli podpalacie stosy, nie czyńcie tego stojąc zbyt
blisko, bo możecie się osmalić, albo co gorsza - zająć żywym ogniem.
Stanisław Jerzy Lec
Wielokrotnie w swej pracy dziennikarskiej odwoływałem się do słynnej
diagnozy Marshalla McLuhana, iż współczesny świat jest „globalną
wioską", a w tym świecie nasza Polonia (zresztą każda inna
grupa etniczna w państwie ją przyjmującym) jest szczególną enklawą
zamkniętą w sobie z powodów „ratowania" własnej tożsamości
„na zewnątrz" niej.
Polonia jest jednak grupą szczególną - szczeżują zatrzaśniętą w skorupie, która jest jeszcze dodatkowo sprasowana od wewnątrz przez
bardzo cwanych ludzi którzy do tej manipulacji zostali przygotowani w
„ośrodkach" mających na celu rozbicie jedności i prężności
naszej grupy etnicznej, wiedząc, że może być ona liczącą się siłą
w walce z narzuconym Polakom w kraju „sowieckim" ustrojem.
Ludzie tej „pracy" nie robili jej z pobudek czysto ideowych, bo
dostawali za to pieniądze „na rozruch", gratyfikacje, lipne umowy
od central handlu zagranicznego, czy wręcz wkład do interesów założonych
i prowadzonych przez nich latami całymi i egzystujących nierzadko do
dzisiaj w Ameryce.
Na ogół często zadajemy sobie pytanie: „Skąd oni wzięli na to
wszystko pieniądze ?", ale kończymy je na supozycjach i
domniemaniach. Niekiedy są one celowo nagłaśniane, innym razem głuszone
antyplotką. W sumie: środowiska polonijne są „przeżarte" domysłami,
skłócone
i nieufne wobec tych, którym się powiodło. A o to przecież chodziło,
czyż nie tak?
I jest bardzo ciekawa sytuacja , że nagle pojawili się, na miejsce
„dzikich inkwizytorów", inni występujący z legitymacją
zrobienia porządku w naszym środowisku, gdyż do tego zostali „upoważnieni".
Nastąpił prawdziwy wysyp nowej kadry inkwizytorów z legitymacjami w
kieszeni. Rezultat ? Oni wzmogli tylko nieufność ludzką i zapoczątkowali
tzw. polowanie na czarownice. Teraz każdy nie tyle patrzy drugiemu na ręce,
co sięga do jego życiorysu, by sprawdzić „fakty". A fakty łatwo
poddać obróbce. Poprzednio robiła to bezpieka, a dzisiaj - w imię tzw.
obiektywnej historycznej prawdy - robią to niektórzy pracownicy
Instytutu Pamięci Narodowej. Ich właśnie nazywani współczesnymi
inkwizytorami. Niekiedy zbyt młodymi, aby przeżyć i pamiętać czasy
znikczemnienia i pogardy, w których żył cały naród. Może nie oni
bezpośrednio, ale z pewnością ich rodzice. W stosunku do nich
stosowano najprzeróżniejsze środki nacisku. Wielu z nich po prostu „pękało".
Gmeranie się w ich życiorysach wcale nie załatwia sprawy. Tylko ją
zaciemnia.
MEDIALNY SZUM
Nic więc dziwnego, że ci nowi inkwizytorzy nie poprzestają li tylko i
wyłącznie na krajowej pracy nad kwerendami poszczególnych osób biorących
udział w życiu publicznym. Oni wręcz podróżują po świecie ze strzępami
losów ludzkich zamkniętych w teczkach. I z jadowitymi gadkami. Dziś nie
ma już Jezusa, który - kreśląc na piasku grzechy biorących się do ukamienowania
złoczyńców chcących uczestniczyć w samosądzie -zadał
im pytanie: „No to który pierwszy rzuci kamieniem?!". A wiedział,
że nie rzuci nikt, bo jego grzech zostanie u j a w n i o n y; gdyby podniósł
rękę, to jego uczynek zacząłby krzyczeć aż do nieba o sprawiedliwość
dla uczestnika mordu nad ladacznicą.
Celowo mówię o tym w tym miejscu. Nikt nie jest bez grzechu, choć każdemu
wydaje się, że zdołał go ukryć. Także i ci, którzy chcą pełnić
rolę inkwizytorów w społeczności polonijnej.
Przyjeżdżali tutaj - dosłownie - stadami siejąc zamieszanie i
rozszerzając krąg podejrzliwości. Jak dla mnie stosowali metody tak
skuteczne w nikczemnej pracy bezpieki w minionej epoce , że stanowili
jakby jej epigonów. To mnie dziwi, bo Polonii w kontaktach z Krajem Ojców
potrzeba zgoła czegoś innego - konstruktywnej pracy i jasnych celów na
przyszłość, a nie kontynuacji metod z niechlubnej epoki strachu i pomówień.
Takie stanowisko może wreszcie doprowadziło nas do wzajemnego zaufania
w grupie i wypracowania politycznej siły, co ma olbrzymie znaczenie w
Ameryce. Tu stosuje się zasadę „do ut des". My nie mamy nic do
dania zajęci obrabianiem własnego tyłka. Nawet w dziesięciomilionowej
grupie nie potrafimy zebrać miliona głosów wyborców, co byłoby dobrym
początkiem dla naszych aspiracji i nadziei.
W grupie nowych inkwizytorów, którzy ostatnimi czasy „nawiedzili"
skupiska Polonii prym bez wątpienia wiedli dwaj doktorzy nauk historycznych
panowie, których nazwiska rozpoczynają się na literę „C" -Sławomir
Cenckiewicz i Marek Ciesielczyk. Ostatni z nich buszował i nadal to czyni
po Chicago, pierwszy - po stanach New York. New Jersey i Pennsylvania.
Każdemu z nich towarzyszył zwielokrotniony szum medialny. Odniosłem wrażenie,
że chodziło im nie o jakąś „akcję wydobywczą", co o reklamę
własnych osób, o tzw. publicity.
Najpierw przeczytałem w chicagowskim „Expresie" rozmowę z panem doktorem Ciesielczykiem przeprowadzoną przez Janusza Wąsowicza w
kwietniu 2006 roku. Wynikało z wypowiedzi pana doktora, że Polonia w
stanie Illinois i w samym Chicago jest naszpikowana agentami dawnej SB,
niczym ciasto rodzynkami. Pan Ciesielczyk nie wymienił nawet jednego
nazwiska agenta, poprzestając jedynie na konstatacji, że niektóre środowiska
polonijne były narażone bardziej, inne zaś mniej na ingwilację
peerelowskich służb bezpieczeństwa, co nie jest żadnym epokowym od
kryciem. Optował przy tym za całkowitym odtajnieniem archiwów znajdujących
się w posiadaniu IPN-u. I nic poza tym, bo chyba miał dostęp do
zbioru IPN i doskonale wiedział, kogo można szantażować ujawnieniem
niewygodnych faktów. A być może był typowym koniunkturalistą
czyhającym na to, kto da mu więcej za milczenie; dla niektórych stawało
się ono - dosłownie - złotem.
Skłonny byłem się z tą powściągliwością zgodzić, przede wszystkim
dlatego, że jestem z wykształcenia prawnikiem, co oznacza, że wierzę
tylko w dowody i w święte prawo człowieka do obrony. Wszystko inne jest
pomówieniem i jako takie godne jest kary.
Poza tym pan Ciesielczyk zrobił - jak dla mnie - szum medialny wokół
swojej osoby i rangi tego, co czyni dla „dobra ogólnego", a tego
już po prostu nie lubię z natury rzeczy, bo takie zachowanie nazywam wręcz
makiawelizmem. „Ja cos wiem, ale jeszcze nie powiem", to owe „ coś"
jest dobre dla podwórkowych skarżypytów, a nie dla dorosłych ludzi.
Zupełnie inny szum medialny powstał przy wizycie drugiego doktora nauk
historycznych, pana Sławomira Cenckiewicza. Jego wizyta była starannie
przygotowana wcześniej i nie mam wątpliwości - suto opłacona z kasy
Centrum, bo przecież nie Patriotycznego Klubu Dyskusyjnego. Ktoś musiał
mu zafundować przelot, hotel, wyżywienie i gratyfikacje za uczestnictwo
w spektaklu. Temu „komuś" zależało na tym, żeby pan doktor
potwierdził swoją obecnością i swoim nazwiskiem, iż „dęta"
lustracja, którą przeprowadzono wśród dyrektorów Centrum jest jak
najbardziej prawidłowa. Ot, takie mydlenie pianą oczu członków Centrum,
którzy przecież domagali się „czystych rąk" we władzach organizacji.
O tych czystych rękach (i sumieniach) krążyły legendy w środowisku.
Po prostu - pewnych rzeczy nie da się przepchnąć, gdy niejeden człowiek
widział na własne oczy pana Jóźwiaka jak się produkował w reżimowej
telewizji stanu wojennego. Niejedna też prawda pojawiała się przy
nazwiskach pana Wojciecha T. Mleczko i Elżbiety Ringer czy wielu innych,
których tym razem nie wymienię, gdyż nie mam jeszcze odpowiednich dowodów,
a domniemania mi jeszcze nie wystarczają. Nie należę do duetu dwóch
panów doktorów „C".
Pan Cenckiewicz na Wschodnie Wybrzeże przyjechał oficjalnie z cyklem wykładów
łączących się z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych. Nie
przeczę, wykłady były same w sobie interesujące, choćby dlatego, że
ich autor znał istotę rzeczy od samego środka - był przecież
przewodniczącym Komisji Likwidacyjnej WSI i współpracował stale z
prezesem I PN, Januszem Kurtyką i z ministrami: Zbigniewem Wassermanem i
Antonim Maciarewiczem, ale forma przekazu tych wykładów najzupełniej
nie tylko mnie, także i wielu innym osobom z mojego środowiska wręcz
nie odpowiadała. Były one nieobiektywne i najwyraźniej inspirowane
przez tzw. nieznane osoby, kryjące się za kulisami.
ZAPROSZENIE OD KLUBU DYSKUSYJNEGO
Pan dr. Sławomir Cenckiewicz wielokrotnie i w rozmaitych miejscach
twierdził, że zna życie Polonii Wschodniego Wybrzeża, dosłownie, od
podszewki. Bywał tu zresztą wielokrotnie - prywatnie i służbowo. Dlaczego
przypomniał o tym słuchaczom wykładów do dzisiaj nie wiadomo. Jakoś
nikt tej tezy nie chciał mi później w Polsce uwiarygodnić. Nawet wręcz
przeciwnie.
Może był to zamysł uzgodniony wcześniej, chytra prowokacja zmierzająca
do „odkrycia się" niektórych agentów, przeciwników dogłębnej
lustracji Polonii ? A może nieprzemyślany krok jego besserwisowstwa,
wypływający z poczucia wyższości nad struchlałą masą słuchaczy,
którzy tylko czekali na moment wysypu nazwisk działaczy polonijnych związanych
z bezpieką ?
Jak dla mnie typowe zadęcie kogoś, kto pragnie za wszelką cenę błyszczeć
i królować, być „alfą i omegą" przemian, które powinny mieć
miejsce w Polonii.Przemian dyrygowanych przez niego, młodego, błyskotliwego
naukowca.
Znam symptomy tej choroby „młodych gniewnych" chcących zmienić
świat wedle swoich prawideł, bo będzie on dzięki temu rzeczywiście
lepszy. Jestem prawie pewny (co utwierdził tylko przebieg dalszych wydarzeń
w „karierze" doktora), że szansę młody człowiek stracił
bezpowrotnie, bo - cytując słynną strofę z „Wesela" Wyspiańskiego
- „Ptak ptakowi nie dorówna / nie polizie orzeł w gówna !"
Niestety zdarza się to u ludzi dość często, zwłaszcza u progu
kariery, kiedy pchają się bezpardonowo do przodu i ku górze. Niewiele
myśląc podczas tego wyścigu.
Przede wszystkim pan Cenckiewicz, skoro jest takim znawcą realiów
amerykańskich, z pewnością musi wiedzieć, że znaczna część
obywateli byłego PRL-u ma (z tego czy z innego powodu) obywatelstwo
amerkańskie. Są zatem posiadaczami dwóch paszportów. Poprzednie
obywatelstwo tolerują, ale na ich terenie liczy się tylko obywatelstwo
Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jest to podejście
pragmatyczne - skoro się o nasze obywatelstwo ubiegałeś i je otrzymałeś,
to podlegasz naszemu prawu. Jeśli wyjdą na jaw jakieś teczki poświadczające,
iż byłeś „tw" lub „ozi", a nawet pracownikiem służb
bezpieczeństwa (w co ja osobiście bardzo wątpię!), a nic nie zrobiłeś
przeciwko państwu, w którym mieszkasz, to i tak droga wiodąca do
twojej ekstradycji i ukarania jest bardzo, bardzo długa i zawikłana.
Ekstradycja jest rzadko stosowana w prawie amerykańskim. Świadczy o tym
„wydawanie" stronie polskiej Edwarda Mazura. Dla Amerykanów jest
on przede wszystkim obywatelem amerykańskim i jako taki wymaga ochrony. W
każdym bądź razie do czasu udowodnienia mu bezspornie winy w sądzie
polskim i domagania się jego wydania jako przestępcy.
Z „winą" zaś bywa w Polsce różnie - niekiedy jest monetą
przetargową w zagrywkach politycznych ! A ilu jest — mniejszych lub większych
- Mazurów egzystujących w Stanach Zjednoczonych ? Zacichłych,
przytajonych, nierzadko powiązanych interesami z rdzennymi Amerykanami.
Ja w każdym razie znam takich kilku. Nic więc dziwnego nie ma w tym,
że prezes KPA, Frank Spula w wywiadze udzielonym „Dziennikowi Związkowemu",
mówiąc o tych przypadkach, stwierdził, iż „każdemu trzeba dać drugą
szansę" Jest w innym kraju i pod rządami innego prawa.
Co więc z tego wynika ? To proste - tzw. lustrację Polonii trzeba
traktować przede wszystkim w kategoriach moralno-etycznych, a niezmiernie
rzadko prawnych, Tego zaś „inkwizytorzy" powinni się nauczyć,
choćby na kursach przygotowawczych, nawet jeśli mają tytuły naukowe na
wizytówkach. Mówiąc innymi słowy - należy postawić na autolustrację,
zwłaszcza tych łudzi, którzy chcą pełnić funkcje w organizacjach polonijnych i już przez ten fakt stają się osobami publicznymi w życiu
amerykańskim, co zdarza się nierzadko, że są „zawadzeni" o
to, iż mają za sobą niepiękne karty w krajach swego pochodzenia.
To jest - moim zdaniem - najwłaściwsza droga postępowania w bardzo
trudnej i jątrzącej Polonię sprawie. I nie wiem czy są tu potrzebni
„nawiedzeni uzdrawiacze" przylatujący z Polski tymi samymi
samolotami co i radiesteci na życzenie zainteresowanych „ośrodków".
Sami jesteśmy sobie winni rekonstrukcję duchową i zdobycie wiarygodności
pośród rodaków, właśnie przez autolustrację, która jest
najlepszym remedium na wszelki wątpliwości.
Wydaje mi się przeto, że rzekomy znawca Polonii, pan doktor Sławomir
Cenckiewicz dał się podprowadzić grupie cwanych, zawodowych manipulatorów,
którzy poczuli wiatr w żaglach, zwłaszcza wtedy, gdy w Polsce
nieustannie trwa dyskusja o tzw. grubej, czerwonej kresce i o całościowej
lustracji.
Ci nasi manipulatorzy od dawna rządzą w Centrum Polsko-Słowiańskim na
Greenpoincie, czy w Centrum Kulturalnym w Passaic (New Jersey) i mass
mediami im podporządkowanymi (dwa własne, a pozostałe na pasku danych
im z łaski reklam). Nic więc dziwnego, że zawsze przy obecności
„inkwizytora" z Polski pojawiali się przedstawiciele Polonii
zainteresowani jego wykładami.
Prym tu wiodła prezeska C P-S pani Bożena Kamińska, która swym
prymitywnym językiem (jakiego wreszcie mogła się nauczyć w Kamiennej Górze
pod Jelenią Górą ?) sławiła osiągnięcia dzielnego przewodniczącego
Komisji Likwidacyjnej WSI, a ponadto „obiektywnego naukowca", który
badał wpływy peerelowskch służb specjalnych w amerykańskiej Polonii.
Wyrazem tego była specjalna książka poświęcona tej sprawie i wiele
artykułów opublikowanych w fachowej prasie. Pan Cenckiewicz kiwał z
ukontentowaniem głową temu „wprowadzeniu", a później
stwierdził, że rozmawiać chce z każdym i wystąpi praktycznie wszędzie,
kiedy będzie mógł tylko mówić do Polonii o jej niełatwych sprawach,
które wreszcie trzeba rozplątać w interesie naszej grupy etnicznej.
No ładnie powiedziane. Dlaczego jednak genialny lustrator nie powiedział,
jakie skutki wywołała likwikwidacja WSI i kto z tego najbardziej się
cieszył, ludziom, którzy z niejednego garnka jedli, nie wiadomo.
W ogóle w tej początkowej fazie prelekcji było za dużo autoreklamy, która
wyrażała się w tym: „zrobiłem", „osiągnąłem",
„doszedłem do wniosku". Jednoosobowa komisja śledcza. Ta cecha,
jak się okazuje, nie opuściła pana doktora i w innych przypadkach w późniejszych
pracach po powrocie do Polski Rozłożony dokumentacją wyciągniętą z
IPN-u, z klapkami na oczach, które mają zawsze ludzie, przyjmujący od
początku tezę, o winie jakiegoś „obiektu" zawadzającego im na
drodze, wraz z kolegą z instytucji dr. Gontarczykiem, uznali, że Lech Wałęsa,
rzeczywisty przywódca „Solidarności" i dokonanych przemian w
Polsce, które przywiodły ją do wolności i niepodległości, wcześniej
był pozyskany jako informator bezpieki o pseudo nimie „Bolek", Ich
praca może miałaby „druzgocącą wartość", gdyby nie fakt, że
demaskatorzy nie ustrzegli się w pracy wydanej przez IPN zasadniczych błędów
formalnych i merytorycznych. Dość stwierdzić, że w Gańsku (właśnie
w Gdańsku miejscu zamieszkania Sławomira Cenckiewicza i Lecha Wałęsy
!) mieszka i żyje oficer „prowadzący" przyszłego przywódcę
„Solidarności". Jego zaś w pracy uśmiercili, dzięki czemu cała
dokumentacja stała się wiarygodna, bo jedynym zapisem o działalności
Lecha Wałęsy, były notatki służbowe i pokwitowania odbioru pieniędzy
za „usługi". Tymczasem zmartwychwstały oficer bynajmniej nie
potwierdzał rewelacji wysuniętych przez „inkwizytorów" i sprawa
się rypła. Nie można naciągać i naginać faktów, bo one mają służyć
zamówieniu. Nie tak trudno domyślić się czyjemu. Ale zamówienie to
przyjęte było w innym czasie i chciały z niego skorzystać wiadome
osoby.
Mówiąc szczerze, wcale nie dziwię się doktorowi Gontarczykowi, że
wziął się zdystansował od pracy, która - jako badaczowi - przyniosła
mu kompletną klęskę. Nie sądzę też żeby pan Cenckiewicz był
zadowolony ze swego dzieła. Miało ono przynajmniej nadszarpnąć reputację
Lecha Wałęsy, a przyniosło w efekcie zastanawianie się nad tym, czy po
tylu latach Polakom są potrzebne procesy inkwizycyjne, skoro z tym
problemem nie potrafiono (czy też nie chciano ?) poradzić sobie na początku
istnienia III Rzeczpospolitej. I jeszcze jedno: Instytut Pamięci
Narodowej okazał się być miejscem manipulacji narodowej !
Dlaczego mówię w tym miejscu o wpadce pana Cenckiewicza? Ano dlatego,
że nie jest to pierwsza wpadka naszego badaczo-inkwizytora. Miał ich o
wiele więcej. Mnie jednak interesują te, które dotyczą Polonii. Te zaś
znam znakomicie z jego obecności w Stanach Zjednoczonych na zaproszenie
Klubu Patriotycznego i z późniejszych jego wizyt. Po pierwsze więc -
dlaczego pan Cenckiewicz dał się tak podprowadzić i z a l e g a l i z o
w a ł swoją obecnością status quo grupy działającej wokół Centrum
? Jeśli wiedział (a z pewnością wiedział) o istnieniu konfliktów i
„obozów" w Polonii, skoro stwierdził, że nie da się wciągnąć
w nasze rozgrywki, to przecież naturalną koleją rzeczy nie wolno mu było
stanąć po jednej ze stron. A stanął wyraźnie i zdecydowanie. Druga go
nie interesowała, ani jej argumenty. Wynika z tego, że szanowny historyk
IPN okazał się być stronniczy. Dlaczego wybrał tych, a nie innych
sponsorów ? Czy „losował" ich, czy też był od początku
ustawiony „wyższymi racjami" ? Mógł przecież wybrać dla swego
wykładu inne, neutralne miejsce np. Polski Dom Narodowy. Dlaczego jego
podróż do Ameryki odbyła się przed ogłoszeniem do publicznej wiadomości
w drodze publikacji w „Monitorze Polskim" wszystkich dokumentów
związanych z likwidacją WSI i lustracją wielu zawodów, których
przedstawiciele mają prawo do odwołania się do sądów powszechnych w
przypadku negatywnych opinii o nich IPN-u.
Komu więc zależało na wcześniejszej wizycie pana doktora w naszym środowisku,
które w drodze tzw. dzikiej lustracji miało przeżyć „polowanie na
czarownice". Akurat ludzie z kręgu Bożeny Kamińskiej, zwłaszcza
jej propagandziści, takiej lustracji już poddali się, wymachując zaświadczeniami
z IPN-u. Innym miano założyć stosy i podpalić je na oczach
zdumionych Polonusów. W rzeczywistości jeden stos zapłonął, a spalił
się na nim Jerzy Prus z Instytutu Piłsudskiego. Nikt nie dał
najmniejszej szansy obrony co wystawiło niechlubne świadectwo
„siepaczom".
No tak, kiedy nie wiadomo o co chodzi, to najczęściej chodzi o pieniądze.
I ewentualne wpływy. Pan Cenckiewicz nie chciał powiedzieć, ile kosztował
jego pobyt na Wschodnim Wybrzeżu, pomimo tego, że zadano mu to
„niegrzeczne" pytanie. Ale także nie chcą na nie opowiedzieć
dyrektorzy CP-S. Niektórzy dyrektorzy, bo ci którzy zmierzali do jawności
finansów, zostali wyrzuceni z Centrum. I sprawa się toczy na słynnej
zasadzie zaklajstrowania prawdy corocznymi sprawozdaniami. Tak dętymi, że
jedną daną prawdziwą są w nich dotacje miejskie i stanowe. Pozostałe
już nie. Składki członkowskie gdzieś znikają, a jest to niemały
grosz. Około 700 tyś. dolarów corocznie.
OWOCE WIZYTY
Jestem prawie przekonany, że jeszcze ciągle młody i ambitny naukowiec
dał się skusić greenpoinckim manipulatorom, z których „przywódcy"-
pani Bożena Kamińska i jej małżonek, mecenas Andrzej Kamiński, a
także naczelni manipulatorzy. Janusz Józwiak i Wojciech Mleczko, mają
bezpośredni dostęp do zasobów członkowskich pieniędzy w Centrum. W
związku z czym potrafili zorganizować imprezy w Nowym Jorku i w
Passaic. Oczywiście - z naszych pieniędzy, które nazywają się składkami
odprowadzonymi z naszych kont na rzecz Centrum. Do tego haraczu przygotowano
nas latami, ale też latami nie dostajemy nic, albo niewiele za te kwoty,
ściągane od nas mechanicznie. Były nieudane próby kontrolowania
tego, gdzie pieniądze „wychodzą", ale zakończyły się one
kompletną klęską „reformatorów", o czym będzie jeszcze mowa w
innych publikacjach. Czyż zatem nie było trudno, aby znaleźć pieniądze
na podróże kolejnych inkwizytorów w rodzaju Cenckiewicza,
Michalkiewicza, czy Pająka ?
Stąd do dzisiaj tłucze się po mojej głowie
mysi o tym, ze ruch narodowo-patriotyczny i jego „klub" był po
prostu finansowany z kasy Centrum - „kogo pieniądze, tego władza nad
polonijnymi ciemiakami". Utwierdza mnie w tym jeszcze bardziej
przekonanie, iż wszyscy odwiedzający nas nawiedzeni historycy i
publicyści służyli jakiejś sprawie, która istniała poza nimi, na
zewnątrz. Być może każdy z nich wierzył w swoją prawdę, ale ktoś
sprawnie pociągał za sznurki tych mappetów.
Przykład dla tego rozumowania pochodzi z programu autorskiego Janusza Jóźwiaka.
Ten znany w środowisku człowiek stanu wojennego w Polsce w latach 1981
-1985, ówczesny spiker telewizyjny, zadawał niby to „wydobywcze"
pytania - jakby nie było - członkowi IPN-u, ba, przewodniczącemu
komisji likwidacyjnej WSI, na temat lustracji w Polsce i w Polonii. I
jeden i drugi wiedział o co chodzi, udając „zdezinformowanych".
Tu ludzie zastanawiali się czy Jóźwiak w telewizorni WRON-y występował
w mundurze czy po cywilnemu, a wystarczałoby zadać zasadnicze pytanie:
„kto miał wstęp do budynku TV w okresie stanu wojennego ?". Odpowiedź
była wtedy i teraz jednoznaczna - tylko ten, kto cieszył się zaufaniem
władzy, a cóż dopiero spiker, który mógł powiedzieć (z narażeniem
życia), że mu nie podoba się stan wojenny i gen. Jaruzelski na dodatek.
Czy współczesny Kondrad Wallenrod powiedział coś takiego? Nie, on służył.
Pewno pan Ceckiewicz potraktował tego renegata z pełnym szacunkiem. Obaj
mieli cos do ukrycia przed opinią społeczną. Jeśli więc mówić o
jakimś uczuciu zażenowania po odprawieniu tej szopki, to ogarnęło
mnie one gdy zobaczyłem pana Cenckiewicza stojącego po drugiej stronie
frontu, ramię w ramie z tym, którego powinien on ścigać za czynne współuczestnictwo
w stanie wojennym.
Po drugie ( a było to na spotkaniu w Passaic), podpuszczono naczelnego
lustratora na imienną ścieżkę wymienienia rzekomego agenta działającego
w redakcji „Nowego Dziennika". Z pytaniem tym wystąpił niejaki
pan Szuba, postać - delikatnie mówiąc - niewiarygodna w środowisku
weteranów II wojny światowej. I pan Cenckiewicz potwierdził, że natknął
się rzeczywiście na nazwisko BOLESŁAWA ŁASZEWSKlEGO podczas przeglądania
rozmaitych teczek. Było to wyraźne wyskoczenie przed szereg, bo przecież
pan Cenckiewicz nie mówił niczego jako osoba prywatna, ale jako
pracownik IPN.
Wtedy, patrząc na błysk jego oczu zza stalowych okularów, na zawzięte,
zasznurowane usta „obiektywnego świadka historii", pomyślałem
sobie, że jest to postać współczesnego Wielkiego Inkwizytora
Torquemady, który zapala stosy nie bacząc na to, czy stojący na nich
są winni, czy też nie, skoro najważniejsze jest jego przekonanie,
ideologia rewanżu i nieludzkiej wręcz zawziętości człowieka, który
tropi „prawdę". Jego prawdę. Tacy ludzie byli zawsze motorami
wszelkich rewolucji. Nigdy jednak nie udało się im coś zbudować, upiększyć.
Również dodałem do tego przekonanie, że ów „sprawiedliwy" stał
się narzędziem w rękach niebezpiecznych nikczemników, którzy go do
tego zadania ustawili. Tym ludziom przyświecały inne cele, niż samo
tylko wyczyszczenie Polonii z byłych agentów służb specjalnych PRL-u.
Pan Ceckiewicz puścił w obieg „przeciek", choć nie był do tego
upoważniony celowo, ale bynajmniej nie w interesie IPN-u, czy nawet własnym,
bo był sterowany przez grupę polonijnych cwaniaków. Poza tym, czy jest
tak trudno obciążyć kogoś, kto nie potrafi bronić się przed kalumnią.
W innym czasie sowiecki prokurator generalny Wyszyński powiedział:
"dajcie mi człowieka, a ja znajdę na niego zawsze paragraf!"
Nie tak trudno było znaleźć „paragraf na pana Łaszewskiego, oparty o
fałszywkę, by obciążyć wielce zasłużonego dla Polonii działacza,
twórcy SPK w Anglii, oficera brygady spadochronowej gen. Sosabowskiego,
przygotowywanego jako „cichociemny" do zrzutu na tereny Polski w
okresie okupacji hitlerowskiej, współpracownika pułkownika Gano, czyli
sławnej „2" wywiadu wojskowego odpowiedzialnego za kontakty z
Ruchem Oporu we Francji, twórcy i honorowego prezesa polonijnej
organizacji turystyki SPATA, współzałożyciela „Nowego
Dziennika" i jego długoletniego wiceprezesa, prezesa Rady Dyrektorów
Unii Kredytowej FCU w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Pokrótce
tu tylko wymieniam jego zasługi, aby tym mocniej sprzeciwić się
rozmaitym „rewelacjom" na jego temat i ochlapywania go g....m
przez - darujcie mi to - napęczniałego dumą ważniaka z Instytutu.
Skąd wiem to wszystko ? Z prostego powodu - panu Łaszewskiemu przygotowywałem
i redagowałem do druku jego „Dzienniki Żołnierza" oraz biografię.
Z tą ostatnią pozycją dojechałem jedynie do końca lat siedem dziesiątych
ub. wieku, po czym autor rozmyślił się i powiedział mi: „Dalej już
nie ma sensu. Wybaczam, ale nie zapominam!" Później dodał znaną
wszystkim maksymę: „Boże chroń nas od przyjaciół, bo przed wrogami
obronię się sam!" Na tym koniec.
Na dowód, że nie fantazjuję zachowałem w swoim archiwum rozdziały od
przybycia pana Łaszewskiego do Ameryki z Wielkiej Brytanii i trudne początki
na nowej dla niego ziemi. Wśród materiałów, które miałem w swoich rękach
(i jak się okazało nie tylko moich) znalazłem „korespondencję z
Centralą Handlu Zagranicznego „Textilimport" oraz oświadczenie
pana Bolesława złożone kolegom z „Nowego Dziennika", że -
ingwilowany przez bezpiekę PRL-u, która oferowała mu korzyści majątkowe
i najlepsze kontrakty - nie poszedł na łatwiznę. Odmówił współpracy.
Nigdy tego nie ujawniłem nikomu do dzisiaj, ale w tej chwili chodzi mnie
(i nie tylko mnie) o ujawnienie wszystkich kulis wizyty pana dr.
Cenckiewicza na Wschodnim Wybrzeżu, więc się nie waham, bo przypuszczam,
że wiem, kto puścił „w obieg" nazwisko pana Łaszewskiego. Taka
jedna polonijna gnida, WOJCIECH T. MLECZKO. On to właśnie był przede
mną „redaktorem" biografii pana Łaszewskiego. Nie sprostał temu
zadaniu i został wyrugowany przez pana Bolesława. A miał dostęp
(podobnie jak ja) do wszystkich materiałów. Zapewne za papa mi etat,
lub zrobił kopię, incydent z „Texstilimportem". A później zrobił
z tego użytek, korzystając z „autorytetu" pana Cenckiewicza - płaski,
złośliwy donos z rzędu tych, którymi zaroiła się Polska ostatniej
dekady.
Mówię o tym dlatego, że pan Bolesław Łaszewski był dla mnie zawsze
człowiekiem żołnierskiego honoru, natomiast o panu Wojciechu Mleczko różne
rzeczy opowiadają ludzi i na Greenpoincie, i w Polsce.
Co do pana Cenckiewicza - jego gwiazda w Polsce zaczęła przygasać po
powrocie z Ameryki. W Krakowie na spotkaniu z ówczesnym min.
koordynatorem służb specjalnych, Zbigniewem Wassermannem dziennikarze
zadali mu dość krępujące pytanie, czy wiedział on o „samodzielnej
inicjatywie" pana doktora, który przystąpił na własną rękę do
lustracji Polonii |Wschodniego Wybrzeża, odpowiedział, że wyciągnie
z tego konsekwencje. Nie zdążył. Władza się zmieniła. PlS stał się
opozycją, a zwycięskie PO chciało jak najszybciej zejść z tematu
lustracji, odpowiedzialności i rozliczania.
W nowej sytuacji odsunięto naczelnego inkwizytora. Został dyrektorem
odział IPN w Gdańsku i zajął się pisaniem książki, która miała go
ponownie wypchać na świecznik. Książki o Wałęsie i bezpiece oraz
wzajemnych relacjach i powiązaniach tych dwóch podmiotów ze sobą. Książka
miała być bestsellerem. Ale nie została. Nikt nie myśli o zwiększeniu
nakładu, bo ma brzydka cechę - jest niewiarygodna, skażona grzechem
pierworodnym - zamówieniem politycznym. Pan doktor Sławomie Cenckiewicz
poszedł na skróty. Ci, których chciał uśmiercić - nagle przemówili
i cała „prawda", nawet gdyby była ona taka, rozsypała się niczym
domek z kart pod wiatrem obiektywizmu historycznego. Dufny i pewny swego
pan doktor nauk historyczno-społecznych strzelił sobie samobója. Ale
spadanie po równi w dół zaczął właśnie wtedy, gdy związał się
z greenpoinckimi grandziarzami. Wykorzystali go i odrzucili później
niczym zgniły owoc.
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY
PRAWA" Niezależne Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com redagowane przez dziennikarzy AP i sympatyków z całego świata których celem jest PRAWO, PRAWDA SPRAWIEDLIWOŚĆ DOSTĘP DO INFORMACJI ORAZ DOBRO CZŁOWIEKA |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.