opublikowano: 11-04-2011
Osobnym lotem po śmierć w Smoleńsku - dokumentacja faktow.
Od grudnia 2009 roku, w związku ze zbliżającą się siedemdziesiątą rocznicą masakry polskiej inteligencji w Katyniu, Miednoje i Charkowie, rząd Tuska i "trzecia siła" sterująca Putinem i Miedwiediewem, rozpoczynały koronkowe intrygi dyplomatyczne. Chodziło o wyeliminowanie prezydenta L. Kaczyńskiego z głównych uroczystości. Powodzenie tej intrygi, jak się okaże w krwawym finale, miało polegać na zorganizowaniu dwóch odrębnych uroczystości. Pierwsza miała się odbyć z udziałem dwóch głównych judaszy polsko-rosyjskich. Ta druga, z udziałem Lecha Kaczyńskiego i najwyższych dowódców wojska, posłów, działaczy politycznych, miała wyruszyć do Smoleńska kilka dni później, zmarginalizowana do statusu niemal prywatnej wycieczki.
Nigdy chyba nie wyjaśni się, czy ten odrębny lot dwóch delegacji mógł być realizacją planu zbrodni przygotowywanej z jeszcze bardziej dalekiego rozbiegu – od czasu targów o miejsce prezydenta Kaczyńskiego w samolocie rządowym w podróżach do Brukseli.
Chronologię intryg zmierzających do odrębnego lotu prezydenta i jego ekipy opisała "Gazeta Polska" /7 października 2010/.
Zacząć wypada od prawa każdego prezydenta Polski do przewodniczenia wszystkim państwowym uroczystościom, z których ta właśnie miała być wyjątkowa, wręcz nadzwyczajna. Spinała okrągłą klamrą czasową pamięć niespotykanego w cywilizacji chrześcijańskiej mordu na elicie sąsiedniego państwa, dokonanego przez chazarskich okupantów Rosji w 1940 roku.
Organizatorem uroczystości miała być z urzędu Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ale przygotowania były oficjalnie obowiązkiem rządu.
Nie wiadomo, czy tajne konszachty międzyrządowe nie rozpoczęły się już podczas wizyty Putina w Westerplatte.
Oficjalnie, intrygę o eliminację delegacji z L. Kaczyńskim ze wspólnej z Tuskiem wyprawy do Katynia, rozpoczyna pierwsze spotkanie organizacyjne polsko-rosyjskie 11 stycznia 2010 roku. Wzięli w nim udział przedstawiciele Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Komitetu Politycznego Rady Ministrów, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, MON, MSWiA, Komendy Głównej Policji, Biura Ochrony Rządu, Federacji Rodzin Katyńskich i duchowieństwa. Obozowi Tuska chodziło głównie o rozpoznanie determinacji prezydenta i jego Kancelarii w sprawie wyjazdu.
Jako termin uroczystości przyjęto 10 lub 11 kwietnia.
– 22 stycznia: rosyjski minister spraw zagranicznych
S. Ławrow unika
odpowiedzi na pytanie, czy można się spodziewać obecności prezydenta
Dmitrija Miedwiediewa i premiera
Władimira Putina na uroczystościach katyńskich. Jednocześnie Ławrow już
wtedy przyznał, że "strona polska" nieoficjalnie
zapoznała Rosję /nie "Rosję" tylko rządzącą klikę rosyjskich
"matrioszek"/ ze swoimi planami wobec tej rocznicy.
Ławrow oznajmił: Jesteśmy zainteresowani, by udzielić pomocy w zorganizowaniu
uroczystości na naszym terytorium.[1]
Ławrow tym samym przyznał, że "Rosja" nie zamierzała wtedy – w styczniu – być organizatorem uroczystości, jedynie deklarowała swoją "pomoc" w jej zorganizowaniu. Byli tym "zainteresowani". Mogło to oznaczać, że plan intrygi jeszcze nie dojrzał do krwawego schematu – dwóch odrębnych wypraw polskich do Katynia.
– 27 stycznia: Podsekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP Mariusz Handzlik /poległ w Smoleńsku/, oficjalnym pismem informuje ambasadora rosyjskiego w Polsce Władimira Grinina, że prezydent Lech Kaczyński chciałby /dlaczego chciałby, a nie chce?/, wspólnie z prezydentem Federacji Rosyjskiej "pochylić się nad grobami polskich i rosyjskich ofiar". W tym sformułowaniu, naszym zdaniem, tkwiła typowa dla L. Kaczyńskiego tania prowokacja, która mogła "zjeżyć" Putina. Oto prezydent Kaczyński chce się spotkać w Katyniu tylko z prezydentem Miedwiediewem! A co z Putinem, rzeczywistym carem Rosji? Może on przybyć, ale jakby "na dostawkę". Jako asysta? Czy Kancelaria L. Kaczyńskiego nie mogła zająknąć się o nieodpartym pragnieniu prezydenta spotkania z obydwoma – Miedwiediewem i Putinem, wspólnie z Tuskiem i jego ferajną?
Gdyby potraktować ten wątek jako przypadek dyplomatycznej niezręczności, to pół biedy, ale było to chyba świadome wysłanie Putina na ten dzień gdzieś na ryby!
Ten sam 27 stycznia: Mariusz Handzlik informuje ministra spraw zagranicznych Polski, Wielkiej Brytanii, USA i Izraela czyli Radosława "Sikorskiego" z siedzibą w Polsce, Warszawa, że Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej planuje oddać hołd ofiarom /etc./ na polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu.
Podobne pismo M. Handzlik pchnął do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, na ręce sekretarza generalnego Rady – Andrzeja Przewoźnika /poległ w Smoleńsku/ oraz podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Andrzeja Kremera /poległ w Smoleńsku/.
29 stycznia: Mariusz Handzlik zwraca się do sekretarza Rady A. Przewoźnika o: "przekazanie informacji nt. aktualnego stanu przygotowań do obchodów".
Podsumujmy styczeń: "Rosjanie" wiedzą o woli prezydenta Lecha Kaczyńskiego co do spotkania z prezydentem Miedwiediewem nad mogiłami katyńskimi, nasze ministerstwo spraw zagranicznych także już o tym wie, podobnie Rada Pamięci.
Drugiego lutego w siedzibie Rady Ochrony Pamięci i Męczeństwa odbywa się spotkanie w sprawie scenariusza obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej. Obecni są przedstawiciele: Rodzin Katyńskich, Komitetu Politycznego Rady Ministrów, MSZ i BOR. W jednym z rozważanych wariantów obchodów przewiduje się wspólny udział polskiego prezydenta i premiera. W drugim wariancie – wyłącznie prezydenta.
To z kolei, naszym zdaniem, jest afrontem dla premiera Tuska – czyżby Tusk miał tego dnia zostać w Polsce i jechać na mecz z "Orlikami"?
Reakcja "strony rosyjskiej" jest natychmiastowa. Już nazajutrz premier Włodzimierz Putin w rozmowie telefonicznej z premierem Tuskiem "nieoczekiwanie" zaprasza Tuska na uroczystości katyńskie w połowie kwietnia. Tak zwana "opinia publiczna" w Polsce została poinformowana przez medialne środki masowego rażenia, że z inicjatywą wystąpił premier Putin, ale my staramy się nie należeć do frajerów, którym da się wmówić, że Putin miał tylko łączność telepatyczną z "Tuskinem" i tuż po przespanej nocy rzucił prestiżowi "Tuskina" koło ratunkowe w postaci propozycji wspólnej wycieczki do Katynia z pominięciem prezydenta Kaczyńskiego. Na poparcie naszych przypuszczeń o uprzednim tajfunie telefonów międzyrządowych w tej sprawie, posłużmy się ponadczasową sentencją słynnego George’a Orwella:
Tylko inteligent może w coś takiego uwierzyć – żaden zwykły człowiek nie mógłby być takim durniem.[2]
Ma się rozumieć, opakowano tę propozycję w plan wspólnego spotkania obydwu premierów, celem omówienia "stanu stosunków dwustronnych" i "perspektywy współpracy handlowo-gospodarczej i energetycznej". Rzekomo uzgodnili w tej rozmowie "sprawę zorganizowania kolejnego posiedzenia Polsko-Rosyjskiej Komisji Międzyrządowej ds. Współpracy Gospodarczej w kwietniu br w Kalingradzie". Dopiero w tym opakowaniu Putin miał przypomnieć sobie o Katyniu i zaprosić "Tuskina" do Katynia.
Tego samego dnia błyskawicznie reaguje minister R. "Sikorski" oświadczając, że on ma "nadzieję", iż te "wspólne uroczystości będą kolejnym krokiem ku…" – ple-ple, ble-ble.
W tym sztampowym bełkocie wyrwało się "Sikorskiemu" intrygujące zdanie: Należą się słowa uznania dla osobistej dyplomacji premierów…
A, to już jakiś konkret, choć bardzo niekonkretny! Oznaczało to, że obaj premierzy prowadzą między sobą "osobistą dyplomację", niezależną od oficjalnej. Dałoby się tę dwutorowość dyplomacji usprawiedliwić ich "osobistą dyplomacją" w sprawach rzeczywiście bieżących, np. gospodarczych, ale tu chodziło o Katyń, a to już wykraczało poza ich "osobistą dyplomację", zwłaszcza mającą zakończyć się finałem na lotnisku smoleńskim.
Czas przyśpiesza: nazajutrz, czwartego lutego prezydent Lech Kaczyński w oczywisty sposób czując, że inicjatywa w sprawie scenariusza uroczystości wymyka mu się z rąk, oświadcza oficjalnie, że podtrzymuje swój zamiar udziału w uroczystościach. Dodaje, iż cieszy go obecność premiera Tuska. Jednocześnie szef Kancelarii Prezydenta RP Władysław Stasiak /poległ w Smoleńsku/ oświadcza, iż prezydent Lech Kaczyński: "chciałby być w Katyniu razem z prezydentem Miedwiediewem".
Cytując to zdanie, "G.P." udaje, że nie dostrzega prowokacyjnego podtekstu tego oznajmienia. Mówiąc krótko – oto Putin z Tuskiem zdecydowanie umawiają się w Katyniu, podczas gdy Lech Kaczyński twardo podtrzymuje pragnienie spotkania z prezydentem Miedwiediewem, czyli premierowi Putinowi nadal sugeruje wyjazd na ryby!
– 5 lutego: rzecznik MSZ Piotr "Paszkowski" potwierdza, iż "organizatorem uroczystości w Katyniu tym razem [!] jest strona rosyjska". "Paszkowski" dodaje, że zaproszenie zostało "wystosowane przez premiera Putina", a to przecież oznacza, że strona zapraszająca jest gospodarzem, zarówno uroczystości, jak i "terenu".
W tym momencie odzywają się przysłowiowe nożyce. Strona "rządowa" oznajmia swoje "niezadowolenie" z podtrzymania przez prezydenta RP jego zamiaru udziału w uroczystościach rocznicowych w Katyniu. "Sikorski" ósmego lutego oznajmił z typową mu zuchwałością: "Osobiście radziłbym prezydentowi inne rozwiązanie niż udział w uroczystościach w Katyniu".
Jeżeli inne rozwiązanie, to jakie? Wyjazd na ryby? "Sikorski" łaskawie dodaje, że jeżeli jednak Lech Kaczyński chce pojechać do Katynia, to "rząd mu pomoże".
To kolejna bezczelność tego dawnego /?/ agenta wywiadu brytyjskiego w Afganistanie podczas wojny sowiecko-afgańskiej /zob. foto/. Oznaczać to, mogło, że:
– wspólna wycieczka "Tuskina" i Putina do Katynia jest już zaklepana na amen:
– nie ma mowy o obecności tam i w tym samym czasie niejakiego Lecha Kaczyńskiego;
– mogą mu /łaskawie/ "pomóc" w takiej wycieczce, ale w innym czasie.
Co oznacza taka deklaracja "pomocy"? A to, że od tego momentu "Tuskin" i Putin będą prowadzili dyplomatyczne intrygi na rzecz wysłania prezydenta L. Kaczyńskiego i jego delegacji w innym czasie ze skutkiem znanym dopiero dwa miesiące później. Mają być dwie uroczystości. Ta prawdziwa, międzypaństwowa, na czele z "Tuskinem" i Putinem i ta druga – drugorzędna, jakby prywatna, taki sobie kaprys prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Klamka zapadła, teraz następuje etap przygotowawczych.
Reaguje oficjalnie sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Paweł Wypych /poległ w Katyniu/. Podtrzymuje on pragnienie uczestnictwa prezydenta w Katyniu w 70-tą rocznicę mordu. Przypomina również:
Minister Sikorski doskonale wiedział już od 27 stycznia, że prezydent Kaczyński chce wziąć udział w tych uroczystościach.
Tu nasza uwaga: 10 kwietnia to tradycyjny dzień tamtych uroczystości. Nadto miała to być sobota, dzień wolny od pracy, a w niedzielę, po powrocie, czas na odpoczynek. Sobota jest zarazem dniem żydowskiego szabatu, a to nie pozwalało ortodoksyjnym Żydom podróżować! Zapewne ta okoliczność /pretekst?/ uratowała życie np. rabinowi Schudrichowi i innym "orto", ale to nasza spiskowa teoria. Powracamy do realiów.
– 19 lutego: do gry wkracza marszałek "Kne-Sejmu" Bronisław Komorowski, nota bene zaciekły przeciwnik lustracji, rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych, swego czasy zwolennik usunięcia tzw. "krzyża papieskiego" z Auschwitz, a po latach "krzyża smoleńskiego" sprzed pałacu prezydenckiego.
W tym czasie Komorowski /"Komoruski"/ jest już oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na prezydenta. W wywiadzie dla "mendiów" oświadczył, że "prezydent L. Kaczyński nie może się publicznie domagać, aby go gdzieś zaproszono". To kolejna dawka politycznego nietaktu i osobistego chamstwa. Prezydent L. Kaczyński wszak nie domagał się zaproszenia na darmowy obiad do Komorowskiego, Putina czy Tuska, tylko na uroczystość siedemdziesiątej rocznicy wymordowania elity narodu polskiego.
Do akcji wkracza ambasada "rosyjska". Udaje, że dotychczas nie otrzymała z Kancelarii Prezydenta informacji o tym, że Lech Kaczyński pragnie wziąć udział w uroczystościach. "Nie widziałem takiego pisma" – mówi ambasador Grinin. Oświadczenie jest zapowiedzią licznych potem matactw w przepływie oficjalnych pism dyplomatycznych, bo przecież Mariusz Handzlik już 27 stycznia wysłał ambasadzie sow… – pardon – rosyjskiej, wspomniane pismo Kancelarii Prezydenta, a Grinin nadal udaje nie tyle przysłowiowego Greka, co ruskiego duraka.
Ambasador dodaje także, iż "na razie" nie jest planowany przyjazd prezydenta Federacji Rosyjskiej do Katynia. Czytaj – tym samym obecność prezydenta RP staje się jeszcze bardziej kłopotliwa, zbędna, bo naruszałaby symetrię: prezydent Rosji – prezydent Polski.
Urzędnikami Kancelarii Prezydenta chyba "zatrzęsło", bo dyrektor Biura Spraw Zagranicznych w Kancelarii Prezydenta RP – Kazimierz Kuberski, 21 stycznia śle do ambasadora Grinina pismo, w którym zaprasza pana ambasadora do Pałacu Prezydenckiego na 22 lutego godz. 1000 "celem wyjaśnienia zaistniałych niejasności" oraz "ponownego przedstawienia stanowiska Prezydenta RP w sprawie uroczystości".
Stanisław "Ciosek", były wieloletni ambasador RP w Moskwie, komentując ten ping-pong korespondencyjny powiedział, że "tu nic nie dzieje się bez konsultacji z centralą". Oznacza to, że ambasador Grinin był tylko "brzuchomówcą" przekazującym dyrektywy Putina i Miedwiediewa. Natomiast ambasada sowiecka puściła w internecie następującego "bąka", bo inaczej trudno to nazwać:
W związku z błędną interpretacją przez polskie media odpowiedzi Ambasadora Rosja na pytanie dziennikarzy podczas Dnia Otwartego Ambasady w dniu 20 lutego 2010 r., Służba Prasowa Ambasady oświadcza:
W swojej odpowiedzi Ambasador Rosji powiedział, że Ambasada Rosji nie otrzymała żadnych konkretnych propozycji w sprawie udziału Prezydenta Polski w uroczystościach w Katyniu. Jak również nie było ich w piśmie Kancelarii Prezydenta Polski. Co dotyczy zamiaru L. Kaczyńskiego złożenia wizyty w Katyniu, o tym, oczywiście, wiemy. Wszystkie inne interpretacje są wolną i nieodpowiedzialną interpretacją słów Ambasadora Rosji w Polsce. Ubolewamy nad tym, że te komentarze są powodem do ogłoszenia dalekosiężnych i nieuzasadnionych oświadczeń.
Mariusz Handzlik 8 marca sporządził notatkę informacyjną, w której m.in. wyraża "zdziwienie wypowiedzią Ambasadora z soboty 20 lutego". Informuje Grinina, że przygotowaniem obchodów zajmuje się Sekretarz Generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa pan Andrzej Przewoźnik, "który w ostatnich dniach przebywał na konsultacjach w Rosji".
Ambasador odpowiedział, że nic nie wie o wizycie Sekretarza Generalnego A. Przewoźnika w Rosji (!), ani o wyznaczeniu przedstawiciela rosyjskiego rządu, odpowiedzialnego za uroczystości katyńskie.
Szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak ponownie potwierdza w imieniu Kancelarii gotowość prezydenta L. Kaczyńskiego do udziału w uroczystościach.
prezydenta L. Kaczyńskiego.
– 2 marca: Marszałek Komorowski wystosował do Prezydenta pismo informujące, iż "kluby parlamentarne zgłosiły zainteresowanie udziałem w uroczystościach" i proszą o: "umożliwienie posłom skorzystania z wolnych miejsc w samolocie, którym będzie Pan prezydent udawał się na te uroczystości".
– 3 marca: dyrektor Zespołu Obsługi Organizacyjnej w Kancelarii Prezydenta Janusz Strużyna informuje szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego o "konieczności zabezpieczenia przelotów samolotów specjalnych Tu-154M" na trasach Warszawa – Smoleńsk, Smoleńsk – Warszawa. Podaje datę: 10 kwietnia.
Tymczasem już tego samego dnia pojawia się w polskich "mendiach" informacja, że prezydent i premier nie pojadą razem, bo Donald Tusk wraz z rosyjskim premierem Putinem wezmą udział w uroczystości 7 kwietnia. I dalej – że prezydent Lech Kaczyński pojedzie tam trzy dni później. To w przyszłych konsekwencjach – oznaczało wyrok śmierci.
– 4 marca: Prezydent L. Kaczyński mówi do dziennikarzy: "Ja myślę, że byłoby dobrze, żeby to była wspólna wyprawa prezydenta i premiera, ale jeżeli jest to niemożliwe, to ja pojadę w dniu, w którym będą podstawowe uroczystości, a to jest 10 kwietnia".
Tego samego dnia Tomasz Arabski stwierdza, że do spotkania premierów dojdzie w Katyniu 7 kwietnia. Rzecz jest więc ponownie przesądzona – lecą w różnych terminach i w różnych celach: premier na uroczystości, prezydent na śmierć!
– 5 marca: Władysław Stasiak odpowiada na zapytanie Marszałka Komorowskiego z 2 marca. Proponuje udostępnienie 12 miejsc dla przedstawicieli parlamentu – po trzy osoby z każdego klubu. Zwraca się o przekazanie listy tych parlamentarzystów.
– 9 marca: dyrektor Janusz Strużyna z Kancelarii Prezydenta informuje szefa Kancelarii Premiera o konieczności zorganizowania i zapewnienia przelotów samolotami specjalnymi Tu-154M oraz Jak-40 /dla dziennikarzy/. Ten ostatni ma wystartować z Warszawy 1,5 godz. przed tupolewem, a ze Smoleńska – 10 minut po starcie tupolewa.
– 11 marca: rzecznik rosyjskiego MSZ Andriej Niestierenko oznajmia, że Moskwa nadal nie posiada oficjalnej informacji o przylocie prezydenta L. Kaczyńskiego!
Tym razem obydwie kancelarie – prezydenta i premiera są tym "zaskoczone", gdyż cały czas trwają rozmowy robocze o przylocie prezydenta do Katynia.
Mało tego – premier Tusk tego samego dnia oświadcza, że pytał wiceministra spraw zagranicznych Andrzeja Kremera, "co jest z tą organizacyjną stroną rocznicy katyńskiej". Dodał, że strona rosyjska wie, iż prezydent L. Kaczyński chce wybrać się na tę uroczystość, zna datę. Przyznaje jednak, że "odpowiednia nota" będzie wysłana "wtedy, kiedy będziemy znali pełny skład polskiej delegacji".
Wylazło szydło z worka: okazuje się, że "polskie" MSZ nie wysłało Rosjanom oficjalnej noty, choć było to ich rutynowym obowiązkiem.
Rosyjskie "Wriemia Nowosti" uzyskują wywiad z ambasadorem Grininem. Powiedział wtedy: Premier Polski przyjął zaproszenie z wdzięczności. Prezydent Polski również przyjął zaproszenie do Katynia, co sprawiło, że służby protokolarne doznały bólu głowy. Jeszcze raz udowodniono rywalizację polityczną z premierem. Wreszcie w Warszawie znaleziono wyjście z tej kłopotliwej sytuacji: premier i prezydent jadą do Katynia osobno…
Ambasador stwierdza, że Moskwa jeszcze nie otrzymała potwierdzenia przylotu polskiego prezydenta, czyli nadal "rżnie głupa". Tytułem komentarza, Grinin zaprzecza "pogłoskom", iż zaproszenie D. Tuska przez Putina jest "niejako intryżką" Moskwy, jakąś głęboko przemyślaną akcją mającą na celu poróżnienie prezydenta Polski z premierem Tuskiem: Wydaje mi się, że tego rodzaju mędrkowanie świadczy albo o niezrozumieniu tego co się dzieje, albo o umyślnej chęci "podstawienia nogi" rozwojowi stosunków polsko-rosyjskich, oczerniania tego szlachetnego gestu uczynionego przez stronę rosyjską. Niech to obciąża sumienie tego, kto takie oświadczenia produkuje.
A my zapytajmy: czyje sumienia obciąża konsekwencja tego podziału na dwa loty z 10 kwietnia 2010 roku?
16 marca podsekretarz stanu Mariusz Handzlik w piśmie do ministra "Sikorskiego" kolejny raz potwierdza: "Prezydent RP Pan Lech Kaczyński będzie przewodniczył polskiej delegacji…" Jednocześnie zdecydowanie dodaje w tym piśmie:
W związku z pojawiającymi się wypowiedziami MSZ Federacji Rosyjskiej, jak i spekulacjami medialnymi, zwracam się z uprzejmą prośbą o niezwłoczne notyfikowanie przyjazdu Prezydenta RP stronie rosyjskiej.
Skutek jest taki, że dwustronny jazgot na ten temat wzajemnie się wyklucza i znosi. Rzecznik MSZ "Paszkowski" informuje, że ministerstwo już przekazało stronie rosyjskiej formalną notyfikację w sprawie wizyty prezydenta w Katyniu, jednocześnie wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kremer pisze do szefa kancelarii prezydenta – Władysława Stasiaka, że polska ambasada w Moskwie już notyfikowała udział prezydenta w Katyniu. To demaskuje oświadczeniu "Tuskina" z 12 marca, że nieustalenie ostatecznego składu delegacji nie było rzeczywistą przeszkodą we wcześniejszej notyfikacji.
Intryga leci za intrygą: tego samego dnia – 16 marca Mariusz Handzlik informuje pisemnie ministra "Sikorskiego", że w dniach 18-19 marca przybędzie on (Handzlik) do Moskwy w celu omówienia szczegółów uroczystości.
Tego samego dnia "polski" ambasador w Moskwie Jerzy Bahr[3] wysyła do Mariusza Handzlika pismo informując go, że nie jest możliwa realizacja przyjazdu M. Handzlika do Moskwy, gdyż w dniach 17-18 marca zamierza udać się do Moskwy delegacja z Tomaszem Arabskim i Andrzejem Kremerem, a w dniu następnym przyjedzie jeszcze grupa przygotowawcza.
A przecież obydwa pobyty – grupy Handzlika i grupy Arabskiego-Kremera można było połączyć! W rzeczywistości było to niemożliwe. To była coraz bardziej brutalna wojna podjazdowa.
– 17 marca szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak śle do ministra Bogdana Klicha pismo z zaproszeniem dla najważniejszych dowódców Wojska Polskiego. W piśmie wymienia ich nazwiska i funkcje, co w skutkach zamienia się na nieświadome wyroki śmierci dla każdego z nich!
Tego samego dnia Mariusz Handzlik prosi ministra "Sikorskiego" o "udział Pana Ministra w delegacji towarzyszącej Panu Prezydentowi".
– 18 marca: min. "Sikorski" odpowiada pisemnie jednym gburowatym zdaniem informując Kancelarię Prezydenta, że nie weźmie udziału w delegacji towarzyszącej prezydentowi. Żadnego wyjaśnienia przyczyn odmowy.
Tego samego dnia dyrektor Biura Spraw Międzynarodowych Sejmu śle do Kancelarii Prezydenta listę 12 przedstawicieli klubów parlamentarnych, którzy mają reprezentować polski parlament w Katyniu.
– 19 marca Minister B. Klich zawiadamia szefa Kancelarii Prezydenta W. Stasiaka, iż 10 kwietnia jednak zamierza towarzyszyć delegacji prezydenta w Katyniu. Dodaje uprzejmie, iż "z satysfakcją" przyjął zaproszenie do tego wyjazdu.
Ostatecznie B. Klich nie poleciał. Miał "nosa"? Dostał jakiś "cynk"? Może przeszkodził mu dzień szabatu? W każdym razie przeżył. Natomiast po katastrofie bezczelnie kłamał mówiąc, że on nie wiedział, iż dowódcy sił zbrojnych znajdą się w tym samolocie – trumnie. Wszyscy w jednym samolocie, niemal cały Sztab Generalny! Zwłaszcza dwa lata po katastrofie /?/ samolotu Casa, gdzie upchnięto 20 wysokiej rangi dowódców lotnictwa i wszyscy zginęli.
– 25 marca: rzecznik rosyjskiego MSZ Niestierienko wreszcie potwierdza, że otrzymali oficjalną notę stronę polskiej. Doszła. Na piechotę?
– 31 marca: zastępca Kancelarii Prezydenta J acek Sasin przesyła wiceministrowi MSZ Kremerowi ostateczny skład delegacji.
Tego samego dnia zostaje anulowany wniosek dowództwa 36. Pułku dotyczący tzw."liderów" rosyjskich w samolocie prezydenckim, gdyż "załogi znają język rosyjski". To ważne, bo przez wiele tygodni po "katastrofie" Rosjanie utrzymywali, że rozmowy załogi z kontrolerami lotu były spowolnione z powodu nieznajomości języka rosyjskiego przez załogę Tu-154M.
– 6 kwietnia: wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS M Kuchciński zwraca się pisemnie do Marszałka Komorowskiego "z uprzejmą prośbą o przesunięcie bloku głosowań z piątku 9 kwietnia na czwartek 8 kwietnia, gdyż 60 posłów tego Klubu wyjeżdża 9 kwietnia na obchody rocznicowe". Chodziło o planowany wyjazd pociągiem.
Komorowski odmawia, toteż posłowie PiS pełniący ważne funkcje w Sejmie decydują się pozostać w Warszawie i lecieć samolotem. To oznaczało dla nich wyrok śmierci. Czy oni śnią się teraz towarzyszowi "Komoruskiemu"? Chyba nie.
– 7 kwietnia w Katyniu odbywają się uroczystości z udziałem Putina i Tuska.
– 10 kwietnia, godzina 7.27: spóźniony na samym starcie /z jakich powodów?/ prezydencki tupolew unosi się w powietrze...
A my musimy poinformować jednych, a przypomnieć innym Czytelnikom złowieszczą wypowiedź marszałka Komorowskiego dla TVN: No nie, nie pretenduję do roli wieszcza czy roli proroka, ale wie pan... Przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał – i to się wszystko zmieni...[4]
Kim jest Tomasz Arabski?
Tamci lecą po śmierć, a my pozostajemy na ziemi w Polsce. Czas przyjrzeć się roli /misji/ niejakiego Tomasza Arabskiego – szefa Kancelarii premiera Tuska. "Gazeta Polska" z 7 października 2010:
Tomasz Arabki jest blisko związany z byłym metropolitą gdańskim abp Tadeuszem Gocłowskim. Nazywany "człowiekiem arcybiskupa" z racji swoich znajomości /przyjaźni się m.in. z ks. Kazimierzem Sową i o. Maciejem Ziębą[5], jest też członkiem Krajowej Rady Katolików Świeckich/. Arabski jest uważany za łącznika premiera Tuska z kręgami kościelnymi. Należy też do najbardziej zaufanych osób premiera i do najważniejszych jego "pijarowców". Szef PO prywatnie mówi o nim "Arab".
Wzmianka o abp "Gocłowskim" i dominikaninie Macieju Ziębie, byłym prowincjale zakonu dominikanów, otwiera szerokie pole do przyjrzenia się tym postaciom. Zacznijmy od arcybiskupa "Gocłowskiego". Jako dziecko żydowskie został przygarnięty i ocalony przez siostry zakonne. Otrzymał tam formację katolicką, toteż później poszedł "w tym kierunku" czyli do seminarium duchownego, stając się bardzo wpływowym kryptożydem w kręgach "polskiego" Episkopatu.
Abp Tadeusz "Gocłowski" to wzorcowy przykład utajnionego Żyda w hierarchii Kościoła katolickiego w Polsce. To dzięki kilkudziesięciu takim jak on "koniom trojańskim" mamy nie Kościół tylko anty-Kościół w sferze, doktryny, postaw, antypolskiej agenturalności na rzecz syjonizmu, talmudyzmu, "ekumenizmu", "nowej ewangelizacji", a zwłaszcza antypolonizmu. Przez prawie 30 lat żyli pod parasolem ochronnym frankisty Karola Wojtyły Jana Pawła II, kardynałów: Glempa, Macharskiego, Gulbinowicza, licznych "arcybiskupów" i "biskupów", , a teraz, goja S. Dziwisza – "kapciowego" żydostwa watykańskiego i międzynarodowego, na czele ze sterującymi nim żydomasonami z loży Bnai Brith.
Goltzman, to prawdziwe nazwisko "Gocłowskiego". Jego rodzice przyjechali /wrócili?/ w 1922 roku do "antysemickiej" Polski z USA. Przyjechali nie z pustymi rękami, bo natychmiast kupili sklep w Ostrołęce, a cztery lata później kupili we wsi Piaski pałacyk.
W tym pałacyku rodzi się ich syn Tadeusz. W czasie okupacji niemieckiej zostają zamordowani jego rodzice, a w powstaniu w getcie warszawskim dwaj jego starsi bracia. Tadeusz zostaje stamtąd przemycony przez Polaków, czyli "antysemitów", ukryty i wychowywany wśród sióstr zakonnych, które zmieniają jego nazwisko na "Gocłowski", uczą go pacierza, katechizmu, etc. Jako już "prawidłowy" katolik, po szkole średniej zostaje skierowany do Seminarium Duchownego z fatalnym skutkiem dla Polski i Kościoła katolickiego.
Osiadł w regionie gdańskim, kolebce "Solidarności" – tej pierwszej, prawdziwej. I oto w czasie stanu wojennego /1981-82/ dochodzi do raptownego przyśpieszenia kariery "Gocłowskiego". W miejscowości Cedry Wielkie, dobrze zapowiadający się, biskup pomocniczy archidiecezji gdańskiej Kazimierz Klaus ginie w wypadku drogowym. Rzeczoznawca, który dokonał oględzin wraku stwierdził, że w samochodzie biskupa zostały przecięte przewody samochodowe – banalny sposób na eliminowanie "niewygodnych" nie tylko w stanie wojennym, co wykazujemy w tej książce. Oczywiście, żaden komunikat o przyczynach wypadku nigdzie się nie ukazał, zwłaszcza o tych hamulcach.
Na miejsce tak "skasowanego" biskupa Kazimierza Klausa, zostaje powołany biskup T. "Gocłowski". Jest więc już zainstalowany w kurii gdańskiej, ale tam rezyduje ordynariusz gdański bp Lech Kaczmarek. Okazuje się, że Jahwe wyjątkowo czuwa nad bp "Gocłowskim", bo ordynariusz L. Kaczmarek umiera w szpitali wojskowym. Tak oto, zaledwie dwa lata po zainstalowaniu "Gocłowskiego" w Kurii Gdańskiej zostaje on ordynariuszem diecezji gdańskiej. Rozpoczyna się metodyczne podporządkowywanie archidiecezji dyktatowi władz żydokomunistycznej PRL. Jednym z warunków tego "porządkowania" archidiecezji jest przenoszenie niepokornych kapłanów na przeróżne "zakącia" diecezji, co np. konsekwentnie egzekwował abp " Życiński" w diecezji lubelskiej, "oczyszczający" zwłaszcza kadrę wykładowców Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Zostaje jednak drzazga w osobie księdza prałata Henryka Jankowskiego. Zaczyna się jego powolna marginalizacja, krecie dyskryminowanie zmierzające do wyrzucenia go z parafii św. Brygidy i kościoła odbudowanego przezeń z gruzów powojennych.
"Gocłowski" godził się na eliminowanie księdza Jankowskiego za cenę zgody władz na budowę kilku obiektów sakralnych na terenie diecezji Pomorza. "Gocłowski" aktywnie współpracował z żydokomunistyczną bezpieką, co nabrało szczególnego nasilenia około 1978 roku – przed przyjazdem Jana Pawła II do Polski, w tym do "kolebki Solidarności". W rozmowie z wojewodą gdańskim /2 04 1987/ w obecności I sekretarza KW PZPR Bejgera, generałów "Andrzejewskiego" i Cygana – zapewnił tych towarzyszy, że uczyni wszystko co w jego mocy, aby ksiądz /wtedy kanonik/ Jankowski przestał być zawadą w owocnych relacjach z żydowładzą. Obiecał, że w razie upartej niesubordynacji kanonika Jankowskiego, przeniesie go gdzieś w siną dal, do innej, mniej eksponowanej posługi pasterskiej. Zrealizował to późno i połowicznie dopiero w 2004 roku, mając już pewność, że już nikt mu w tym nie przeszkodzi, włącznie z niedołężnym Janem Pawłem II, którym rządził jego "kapciowy" i kamerdyner – wykidajło S. Dziwisz.
"Gocłowski" udostępnił pomieszczenia kurii do "kontaktów "operacyjnych" funkcjonariuszy SB z agentami /TW/ kurii o pseudonimach:
– "Szejk" – ks. Wiesław Lauer /kanclerz kurii/
– " Julian" – ks. Michał Kuhnbaum /no właśnie!/
– "Ludwik" – ks. Ludwik Grochowina.
Spieszmy poinformować oburzonych na nasze przypomnienie tych agentów, że te fakty zaczerpnęliśmy z książki Petera Rainy: "Agenci SB w Kurii Gdańskiej".
Nadchodzi 1989 rok: "Gocłowski" wchodzi w skład tzw. "wielkiej szóstki" do rozmów w Magdalence przygotowującej "Okrągły Żłób" na całe następne dwadzieścia lat. Ta "wielka szóstka" to: W. Jaruzelski, Cz. Kiszczak, sekretarz PZPR M. "Rakowski", Lech Wałęsa – "Bolek", B. "Geremek" i T. "Mazowiecki". Zostaje ustalony pakt zdrady nie tyle narodowej, bo nie było tam żadnych narodowców, tylko kryminalnej zdrady zadań wynikających z ich oficjalnych funkcji.
W uznaniu tych zasług, po latach, " Gocłowski" nie ponosi żadnej konsekwencji za swoją gangstersko – mafijną działalność wraz z innymi Żydami kurii w ramach jego działalności w tzw. Fundacji "Stella Mairs". Były to malwersacje sięgające stu milionów złotych, skutkujące wyniszczającym zadłużeniem Kurii. Na pokrycie zasądzonych strat "Gocłowski" musiał sprzedawać drogie meble kurii, samochody, a głównie 80 hektarów podarowanym kurii przez ks. prałata Henryka Jankowskiego – spadek po jego ciotce. Rozpoczął się końcowy akt niszczenia prałata.
Żydowskie /innych nie było i nie ma/ "mendia" miały "Gocłowskiego" – wszak ich pobratymca – w garści: Gdy tylko "Gocłowski" zwlekał z usunięciem prałata, "mendia" przypominały mu aferę. Gdy ustępował obiecując "pogonienie" prałata, afera cichła.
Strategicznym zadaniem "Gocłowskiego" było dokonanie wraz z innymi Żydami "transformacji" spontanicznie powstałej pierwszej "Solidarności" w pseudo – "Solidarność" – pomiot "Okrągłego Żłobu".
"Gocłowski" brał udział w otwarciu koszernej stołówki /zob. – jak Putin na Kremlu!/, głośno wyrażał radość z wyremontowania w krótkim czasie centralnej synagogi w Gdańsku, co stało się w 1998 roku.
Biskup "Gocłowski" staje się etatową "gadającą głową" Kościoła wraz z abp J. "Życińskim" i T. Pieronkiem. Stają się oni autorytetami "polskiego" episkopatu. Ich opinie są wyrokami. Wywiady i publikacje tej trójki ukazują się w ich okręcie flagowym – "Gazecie Wyborczej"[6].
"Gocłowski" próbował doprowadzić do ugody dwóch post-koszernych polit-gangów, czyli PO z PiS po wyborach 2005 roku. Nic z tego nie wyszło, bo międzynarodowy żydostan zaplanował inne rozwiązanie – rozpędzenie Kne-Sejmu przez Kaczyńskich pozostających w sojuszu sejmowym z Samoobroną A. Leppera i Ligą Polskich Rodzin.
W ten kontekst wymownie wpisuje się rola osobnika o wyjątkowo oryginalnym nazwisku: Arabski![7].
Komitywa " Arabskiego" z o. M. Ziębą także jest wymowna. O. Zięba to kryptomason z najwyższych kręgów, swego czasu członek słynnej Komisji Trójstronnej skupiającej wielkich tego świata. Jego gwiazda zaczęła jednak gasnąć na skutek wyczynowego podnoszenia ciężarów o wadze około 50 gramów. Wiadomo nie od dziś, że suma takich wysiłków potrafi nadwątlić siły Goliata.
O M. Zięba nadal jednak obraca się w wysokich kręgach polskojęzycznej i międzynarodowej masonerii, bo stamtąd nigdy się nie odchodzi. Na zakończenie tej glossy o tym byłym prowincjale polskich /?/ dominikanów, zamieszczam serię fotografii z pewnego "party" w siedzibie gdańskiej masonerii. Przy okazji dostrzeżemy tam bywalczynię tej loży, prestiżową postać tego towarzystwa – byłą prezydentową "Kwaśniewską" /Konty/. Na tym spotkaniu o. Maciej Zięba jest gościem honorowym. Załączony tu zestaw fotografii długo, ostentacyjnie był eksponowany w witrynie siedziby loży. Teraz już wszystko jest jawne. Prezydent I. Mościcki zdelegalizował "tajne stowarzyszenia" w 1938 roku. Prezydent L. Kaczyński nazwał ten akt "niefortunnym", kiedy radośnie witał otwarcie w Polsce filii światowej loży żydowskiej Bnai Brith, która nakazała Kaczyńskiemu rozwiązać Kne-Sejm.
Siedziba loży mieści się w Gdańsku przy ulicy Świętego Ducha /Stare Miasto/, toteż i nazwa loży brzmi: "Spiritus Sanctus".
Może dzięki takim znajomościom Tomasz "Arabski" robił i robi niezłe interesy, niestety niezbyt legalne. Z biogramu tego szefa Kancelarii premiera Tuska zamieszczonego w "G.P." wybierzmy taki np. fragment:
Biznesowe kontakty szefa kancelarii
W lutym 2010 r. "Gazeta Polska" informowała, że Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera, nabył w 2008 r. akcje przedsiębiorstwa Bomi, którego radzie nadzorczej przewodzi biznesmen Wojciech Kaczmarek. Według "Rzeczpospolitej", nazwisko Kaczmarka pojawia się m.in. w aktach zabójstwa groźnego olsztyńskiego gangstera Dariusza R. "Rz" dotarła także do stenogramów rozmów zarejestrowanych przez CBŚ. Wynika z nich, że Wojciech Kaczmarek szczególnie interesował się śledztwem w sprawie zamordowania Krzysztofa Olewnika. Kiedy w maju 2006 r. zapadła decyzja o przekazaniu akt sprawy Olewnika do Olsztyna, prowadzący ją prokurator Piotr Jasiński zadzwonił do biznesmena, mówiąc: "Mamy tę sprawę".
"Wojciech K. to dawny rezydent Pruszkowa w Olsztynie. Bardzo niebezpieczny człowiek. Szanowany gangster" – powiedział w "Superwizjerze" TVN Jarosław S. ps. "Masa", świadek koronny w sprawie gangu pruszkowskiego. Sam Kaczmarek, któremu w lutym 2010 r. wysłaliśmy pytania dotyczące jego działalności, nie odpowiedział "G.P.", grożąc nam jedynie sądem.
Z oświadczenia majątkowego Tomasza Arabskiego, które zostało złożone 25 marca 2009 r., wynika, że posiadał 11 500 akcji Bomi wartości 119 600 zł. W 2009 r. wysłaliśmy pytania do ministra dotyczące posiadanych przez niego udziałów, jednak nam nie odpowiedział.
Związki Arabskiego z Bomi i Kaczmarkiem nie są raczej przypadkowe. "W lipcu 2008 r. spółka Bomi, której akcjonariuszem także jest dom maklerski DMSA, postanowiła, że przejmie Rabat Pomorze" – pisała w październiku 2009 r. "Niezależna Gazeta Internetowa". Co ciekawe, akcje Rabatu, które zamieniono potem na walory giełdowe Bomi, zaproponowano 35 prominentom ze świata biznesu, m.in. członkom zarządu giełdy i żonie Jacka Sochy, byłego ministra skarbu.
"NGI": "Wśród akcjonariuszy Rabatu, którzy stali się właścicielami akcji Bomi, jest wiele innych wpływowych osób (np. Piotr Kamiński, były wiceprezes GPW, Marek Małecki, adwokat Lwa Rywina). Na liście znalazła się też Dorota Arabska, żona Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera Donalda Tuska. Wkład akcji Rabatu Doroty Arabskiej wyceniono przy zamianie, na 372 tys. zł. (…) 30 września 2009 r. KNF wydała komunikat >>w sprawie niezgodnego z prawem działania PPH Bomi<<. Ujawniono, że w prospekcie Bomi prawo naruszono aż 37-krotnie, poprzez zatajenie lub podanie nieprawdziwych informacji, głównie w kwestii powiązań osób nadzorujących z innymi podmiotami". Zdaniem Mariusza Zielke, autora tekstu w "NGI" wątki poboczne tej sprawy prowadzą do afery stoczniowej, ponieważ Bomi zataiło w prospekcie emisyjnym, że Jan Woźniak, jeden z członków rady nadzorczej, jest wspólnikiem spółek Euro-Guard i Europlazma Serwis, których prywatyzacją interesowało się CBA w związku z podejrzeniem wyprowadzania majątku ze Stoczni Gdynia.
T. "Arabski" pojechał do Moskwy już pod koniec stycznia 2010 r. Spotkał się tam z przedstawicielami władz rosyjskich. Przypomnijmy, że wcześniej Kancelaria prezydenta L. Kaczyńskiego poinformowała "polską" ambasadę w Moskwie i ambasadora rosyjskiego w Warszawie o woli prezydenta wyjazdu na uroczystość w Katyniu. Nagły wyjazd "Arabskiego" do Moskwy mógł być reakcją na tę zapowiedź Kancelarii prezydenta Kaczyńskiego.
"Mógł być" czy był? Raczej to drugie.
Pytano również Kancelarię premiera Tuska, po co "Arabski" poleciał do Moskwy na czas 17-18 marca. Nieformalnymi kanałami ustalono /"G.P."/, że "Arabski" spotkał się z przedstawicielami strony rosyjskiej w restauracji, a rozmowy trwały dwie godziny. Nagle, przed wyjazdem W. Stasiaka, szefa Kancelarii prezydenta do Moskwy, ambasador Jerzy Bahr zawiadomił Kancelarię prezydenta, że wyjazd Stasiaka nie może dojść do skutku, gdyż na ten sam czas jedzie tam "Arabski", co wcale nie kolidowało z wyjazdem "Araba". Koordynatorem wizyty prezydenta był szef Kancelarii Tuska, posiadał on całą wiedzę o stanie przygotowań, a zwłaszcza metod torpedowania wizyty prezydenta w Katyniu. Po "katastrofie", ten "organizator" wizyty, czyli "Arabski", przez 12 godzin nie mógł nawet ustalić listy pasażerów tupolewa! On, "koordynator" wizyty!
Przez 10 miesięcy po "katastrofie", "Arabski" nie został przesłuchany przez "polską" prokuraturę – tu znów dajemy wykrzyknik! Dwa wykrzykniki!!
Wojacy z prokuratury wojskowej do końca 2010 roku nie przesłuchali także szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. To on przecież był odpowiedzialny za logistykę zabezpieczania wizyty prezydenta. Kiedy samolot prezydencki rozpadał się na lotnisku smoleńskim, nie było tam ani jednego funkcjonariusza BOR, a przez wiele miesięcy trwała karuzela matactw – byli tam BOR-owcy, czy nie byli? Było kilku, ale lecieli w samolocie prezydenckim.
Do końca roku 2010 "Arabski" został przesłuchany tylko w sprawie śmierci Grzegorza Michniewicza, dyrektora Generalnego Kancelarii premiera. Michniewicz miał pieczę nad wszystkimi dokumentami i sprawami tajnymi, w tym także NATO-wskimi certyfikatami bezpieczeństwa. Przez ręce Michniewicza przechodziła niejawna korespondencja między stronami rządowymi Polski i Rosji. To wiedza na temat tajnych spraw mogła zabić Michniewicza. Mógł on dowiedzieć się, tuż przed swoim "samobójstwem" lub nieco wcześniej, o czymś przerażającym, o czym wcześniej nie wiedział. Tuż przed "samobójstwem" był roztrzęsiony, zwłaszcza po tekstowym telefonie komórkowym między nim i "Arabskim". Na spacerze z psem coś mu jeszcze "doładowało" do systemu nerwowego, bo wrócił całkiem już roztrzęsiony. Było tych telefonów kilka tego popołudnia, ale ten ostatni mógł go "dobić". Czego dotyczył? – do dziś nie wiadomo. Powtórzmy – odczyt bilingowy takich rozmów jest zabiegiem prostym dla służb dochodzeniowych.
Informacje o tym, że "Arabski" spotkał się z towarzyszami radziec… pardon – rosyjskimi nie w gabinecie rządowym jego rosyjskiego odpowiednika, tylko w knajpie, "G.P." uzyskała od oficera BOR, a jak, to już ich sprawa. Czy w rosyjskim gmachu rządowym nie ma restauracji na stosownym poziomie, gdzie można dyskretnie wypić kawę, strzelić po kilka "dalekobieżnych" sztakańców? Nie, oni wybrali knajpę w mieście. Jej podstawową zaletą musiało być chyba to, że nie ma tam podsłuchu. Albo inaczej – podsłuch jest, ale selektywny, na użytek wąskiego grona zainteresowanych. Nawet patrząc na sprawę "po obywatelsku" czyli naiwnie, należy wyrazić wielkie zdziwienie, że sprawy wagi międzypaństwowej, konkretnie szczegóły przyjazdu polskiego prezydenta do Katynia, były omawiane w knajpie, a nie w stosownym urzędzie.
Michniewicz "powiesił się" dokładnie w dniu, kiedy z Samary wrócił z remontu Tu-154M o numerze 101. Tu i tam mówi się, że jego numer został przemalowany, co jest powtórzeniem przestępczego triku z samolotem, który miał się rozbić o wieżowiec WTC! Czy może ta wiedza zabiła Michniewicza? Dokładniej: że wrócił nie ten Tu-154M, który potem leżał "sproszowany" w Smoleńsku?
Ta "spiskowa teoria" może mieć potwierdzenie w analizie inż. lotnictwa Krzysztofa Cierpisza pochodzącego z Chełma, ale mieszkającego w Szwecji i pracującego w zawodzie wyuczonym na Politechnice Warszawskiej. Już w sierpniu 2010 opublikował on fachową, zgodną z jego wiedzą analizę "katastrofy" smoleńskiej i opublikował to w internecie. Potem jeszcze zamieścił w internecie nowe analizy porównawcze, m.in. dwóch innych przymusowych lądowań tupolewów w analogicznych warunkach, gdzie tylko w jednym przypadku zginęło dwóch pasażerów. Zamieszczamy dalej serwis stosownych fotografii, na które powołuje się inż. K. Cierpisz.
Intrygująca w najwyższym stopniu hipoteza o przemalowaniu numeru tupolewa skłania mnie, z autorskiego obowiązku, do zamieszczenia dużych fragmentów studium inż. K. Cierpisza pt. "Katastrofa, której nie było". Wierzyć – nie wierzyć, przeczytać warto. A może jednak, za jakieś 50 lat /!/, teza o "podstawce" samolotów wzorowanej na zbrodni Ameryki na Ameryce w Nowym Jorku – okaże się prawdą?
"Arabski" czuł się dość nieswojo w roli koordynatora Ostatniego Transportu do Katynia, bo na początku listopada 2009 zapewnił sobie stałą obstawą Biura Ochrony Rządu. Jest więc ochraniany w sposób nadzwyczajny na tle jego kancelaryjnych obowiązków. Dlaczego i przez kogo poczuł się zagrożony już na pół roku przed Ostatnim Transportem?
"Arab", kumpel Tuska osadzony przezeń na stolcu szefa Kancelarii Premiera RP, samą tą funkcją wykazuje, że jest człowiekiem najwyższego zaufania. Przez Kancelarię przechodzi dosłownie wszystko z tego co jest poufne, tajne, super-tajne, etc. Przypomnijmy, że kiedy 23 września 2009 roku rzekomo powiesił się Grzegorz Michniewicz, pełnomocnik do spraw informacji niejawnych, podwładny Tomasza "Arabskiego", był to ten sam dzień, kiedy z Samary powrócił Tu-154M po remoncie!
"Wprost" pisało potem, że kilka godzin przed tym błyskawicznym obrzydzeniem sobie życia przez Michniewicza, choć wybierał się na kolację wigilijną do swojej żony na Wybrzeżu, Michniewicz odbył kilka rozmów komórkowych z "Arabskim". Potem Michniewicz wyszedł na spacer wieczorny z psem i po powrocie powiesił się na kablu odkurzacza. Rzecz jasna, odczytanie tzw. bilingów z tych i innych rozmów Michniewicza, technicznie łatwe, w praktyce nie jest możliwe dopóty, dopóki siedziby Rady Ministrów nie opuści na stałe D. Tusk, ale nawet i wtedy jest to mało prawdopodobne. Pozostają więc domysły. Najważniejszym wątkiem byłaby próba połączenia tego nagłego stresu Michniewicza albo z przylotem latającej trumny o nazwie Tu-154M do Polski, albo z treścią tych rozmów komórkowych. Nie jest też wykluczone, że na Michniewicza już czekało wewnątrz domu kilku nieproszonych dżentelmenów. Pozostaje jednak dręczące pytanie: jeżeli to oni byli sprawcami tego "samobójstwa", to czymże sobie na to zasłużył ten wyjątkowo dyskretny cerber największych tajemnic państwowych z kilkunastoletnim stażem na tej funkcji?
Do rozważań o roli "Araba" w montowaniu dwóch oddzielnych ekskursji do Moskwy, dorzućmy jego reakcję na pismo Rodzin Katyńskich z postulatem, aby Kancelaria premiera /czyli " Arabski" i Tusk/ doprowadziła do umiędzynarodowienia śledztwa w sprawie "katastrofy". Pismo wysłali 12 X 2010 r. "Arab" odpowiedział po dwóch miesiącach! Istotny passus /raczej lapsus/ tej odpowiedzi miał brzmienie następujące:
Właściwe instytucje międzynarodowe prowadzą to śledztwo i działają w oparciu o przepisy międzynarodowe /…/ powołanie takiej komisji oznaczałoby zakłócenie współpracy Polski i Rosji.
Pani Zuzanna Kurtyka, wdowa po szefie IPN, tak skomentowała tę odpowiedź:
Pan Arabski zapomniał dodać, że to właśnie wybrane przepisy międzynarodowe pozbawiły polskie komisje podstawowych dowodów rzeczowych. Czyżby to było pierwsze w historii śledztwo, do którego takich dowodów nie potrzeba? Na pewno jedno zdanie tego pisma jest prawdziwe: "powołanie takiej komisji oznaczałoby zakłócenie współpracy Polski i Rosji".
Wszystko co wiąże się z D. Tuskiem, obecnym prezydentem Komorowskim, ich sitwą błyskawicznie uzupełnioną przez ludzi, którzy w rządzie i Sejmie wypełnili luki po pasażerach Tu-154, obraca się w polu magnetycznym usytuowanym gdzieś daleko na wschód od Bugu. Tego już nie ukryją. Fakty mówią same za siebie. Układają się one w oczywistą prawidłowość, w której, jak późnej wykażemy, centralną postacią okaże się Tusk wspierany przez "Komoruskiego".
Tomasz
Turowski
jednoosobowa soczewka spec-band PRL
i "Trzeciej RP"
Nosiciel nazwiska: "Tomasz Turowski" nagle wypłynął na szerokie wody środków masowego rażenia w związku z "dochodzeniem" w sprawie "katastrofy" smoleńskiej. Okazało się, i to całkiem oficjalnie, czyli niepodważalnie, że ten tajemniczy dżentelmen był kluczowym organizatorem wizyt prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska w Katyniu z okazji rocznicy 70-lecia tej żydobolszewickiej zbrodni ludobójstwa na polskich oficerach.
To zdumiewać musi nawet przeciętnego naiwniaka, nie tylko maniaka spiskowej teorii. No bo jakże: agent PRL-owskiego wywiadu /według dokumentów IPN/, czyli Tomasz Turowski został przydzielony w lutym 2010 roku do organizowania obchodów katyńskich. Tak stwierdził europoseł Ryszard Czarnecki. Co więcej, tę "misję" /raczej bez cudzysłowu/ "wyczarterował" Turowskiemu nie kto inny, tylko obecny prezydent Komorowski, wtedy jeszcze marszałek Kne-Sejmu.
Co jeszcze bardziej zdumiewa, mówiąc pospolicie – zwala z nóg – że Kancelaria prezydenta Lecha Kaczyńskiego zwróciła się do ówczesnego ambasadora "Trzeciej PRL" Jerzego Bahra z prośbą /"z uprzejmą prośbą"/ o "uczestniczenie w rozmowach Ambasadora Tytularnego Pana Tomasza Turowskiego".
Pismo tej treści wysłał do
J. Bahra
Mariusz Handzlik
– podsekretarz Stanu, szef Kancelarii prezydenta
L. Kaczyńskiego. Uprzedzając późniejsze fakty dodajmy, że przed Sądem Okręgowym
w Warszawie, 21 lutego 2011 r.
odbyło się pierwsze posiedzenie Sądu w sprawie wszczęcia postępowania
lustracyjnego wobec Tomasza
Turowskiego, tak jeszcze niedawnego "Ambasadora Tytularnego" Polski w Moskwie.
Jest on "podejrzany" o kłamstwo lustracyjne, czyli o zatajenie w oświadczeniu
lustracyjnym, iż był on tajnym współpracownikiem służb specjalnych,
formalnie PRL-owskich, ale jak wiadomo, tak naprawdę to KGB-owskich, bo właśnie
KGB był światową dyspozytornią agentury "proletariuszy wszystkich krajów".
Rutynowa frazeologia publikacji o takich agentach, na razie tylko podejrzanych, posługuje się zbitką słowną "miał on być" agentem, a nie "był", co stanowi niezbędną asekurację przed oskarżeniem o "naruszenie dóbr osobistych" takich Turowskich i legionów jemu podobnych. W każdym razie po stwierdzeniu, że miał on być ale jeszcze nie wiadomo czy takowym był, media podały, że przesyłał on meldunki "odrębnymi kanałami", a meldunki nosiły konspiracyjny numer "9596" , potem zaś były podpisywane pseudonimem agenturalnym.
Skąd one napływały? To kolejny smaczek: z Watykanu! Dlaczego stamtąd? Bo pan Tomasz Turowski był pracownikiem wywiadu /pracownikiem, a nie jakimś tam "TW" – "Tajnym Współpracownikiem/ osadzonym jako tzw. "nielegal", od 1975 roku w Watykanie, a ściślej – w zakonie jezuitów. Był wtedy oficerem wywiadu PRL, jednocześnie "terminował" jako kandydat do tego zakonu. Dzięki poczynionym tam koneksjom – czytaj – dzięki pomocy rezydującym tam agentom w sutannach i bez sutann, miał dostęp do kulis polityki wschodniej Watykanu, co było o tyle ułatwione, że funkcję papieża pełnił wtedy – do 1978 roku agent Kremla Paweł VI, co opisałem w pierwszym tomie książki "Lękajcie się".
Tuż przed święceniami towarzysz Turowski wystąpił z zakonu jezuitów i powrócił do kraju. Powrócił w 1993 roku i dzięki jego nieprzebranej wiedzy został pracownikiem w "resorcie" spraw wewnętrznych i zagranicznych w departamencie zajmującym się Europą Wschodnią. Był tam początkowo "doradcą", potem wicedyrektorem. W tej funkcji, wcale się nie kryjąc, miał liczne i otwarte kontakty z I sekretarzem ambasady rosyjskiej w Polsce, Grigorijem Jakimiszynem. Turowski "obserwowany" przez Urząd Ochrony Państwa właśnie z powodu tych "otwartych i licznych kontaktów".
Poszerzmy te uwagi o realia ówczesnych, już sprywatyzowanych za darmo, Polski i Rosji. W Rosji rządzi Żyd "Jelcyn". W październiku 1993 roku organizuje on rzeź Rosjan, którzy na czele posłów do Dumy, rosyjskich patriotów, zabarykadowali się w budynku parlamentu, nazywanym przez Rosjan "Białym Domem" – aby uniemożliwić przegłosowanie ustawy o "prywatyzacji" resztek majątku narodowego Rosjan. Jelcyn skierował przeciwko obrońcom Dumy kilka doborowych oddziałów komandosów, milicję, agentów żydowskiego KGB i odpowiednika naszego ZOMO. Na odsiecz deputowanym pośpieszyło około 200 tysięcy nieuzbrojonych Rosjan. Zostali oni zmasakrowani salwami. Zginęło – według różnych szacunków, od 800 do około półtora tysiąca Rosjan. Budynek został zdobyty przez atakujące siły chazarów. Grabież Rosji odtąd odbywała się już bez przeszkód i w piorunującym tempie. Do głosu dochodzili żydowscy szabrownicy z gatunku Chodorkowskich, Gusinskich, Abramowiczów, Fridmanów, Bierezowskich i kilkuset innych przedstawicieli chazarskich Żydów.
W 1994 roku odbyła się Trzecia "rewolucja październikowa" – krach rubla zorganizowany przez "dywizje" G. Sorosa i jego mocodawców zachodnich. Rubel stracił trzykrotnie swoją wartość. Wykorzystując tę różnicę, za dziadowskie ruble, rodzimy i zachodni żydostan przytomnie wykupił – decydowały dosłownie dni – setki miliardów dolarów.
W tym właśnie okresie 1993-1994 Tomasz Turowski stał się niezastąpionym pracownikiem ministerstwa spraw zagranicznych "na kierunku wschodnim". Nic to dziwnego – Polską rządzili wtedy postkoszerni agenci z pierwszego rozdania przy okrągłym korycie. W latach następnych do głosu dochodzili młodsi biesiadnicy Magdalenki i Okrągłego Koryta, m.in. Pawlak, Kaczyńscy i Tusk, ale polityka wschodnia nie ulegała zmianie, a tacy jak Tomasz Turowski trzymali się nad wyraz dobrze na tej scenie.
Trzymali się aż do czasu organizacji wyjazdu Tuska i Kaczyńskiego do Katynia. Wyjazdów rzecz jasna osobnych, bo o to właśnie chodziło. Organizowano je z niesłychaną konsekwencją i determinacją, tak, aby były właśnie osobne, z przedziałem zaledwie trzech dni, do tego samego Katynia, ale koniecznie osobne.
W poprzednim rozdziale pochyliliśmy się nad niejakim Tomaszem " Arabskim", szefem kancelarii premiera Tuska, który dwoił się i troił, aby rozdzielić wyjazdy premiera i prezydenta. Piszemy m.in. o tajemniczym wyjeździe Tomasza Arabskiego do Moskwy w sprawie organizacji tych wizyt – wtedy, w styczniu jeszcze oficjalnie nazywanych jedną, wspólną ekskursją Tuska i Kaczyńskiego do Katynia.
W sprawie tej tajemniczej wycieczki Arabskiego do światowej stolicy proletariatu, raport sporządziła Służba Wywiadu Wojskowego. Upłynęły od czasu tej wizyty tygodnie i oto 11 lutego 2010 roku zapadła wspólna "polsko-rosyjska" decyzja, iż prezydent i premier polecą do Katynia odrębnymi rejsami przedzielonymi trzema dniami.
Dodajmy, że w tym czasie Tomasz Turowski, niedoszły jezuita już od dawna nie był formalnym pracownikiem MSZ, a jednak 14 lutego przywrócono Turowskiego do pracy w MSZ. Zestawmy dwie daty: 11 lutego zapada oficjalna decyzja o dwóch odrębnych wyprawach prezydenta i premiera do Katynia, a trzy dni później Tomasz Turowski wraca do MSZ jako etatowy pracownik.
Tempo come back Turowskiego na polityczne salony jest oszałamiające. Już nazajutrz po przywróceniu go do pracy, czyli 15 lutego Tomasz Turowski został "oddelegowany" do Moskwy. Przez kogo? Przez MSZ, ma się rozumieć, czyli przez Radosława " Sikorskiego".
Komunikat w tej sprawie miał brzmienie następujące:
Od 15 lutego 2010 r. pan Turowski piastował funkcję kierownika wydziału politycznego Ambasady RP. Decyzję o powierzeniu mu tej funkcji kierownictwo MSZ podjęło kierując się jego bogatym doświadczeniem politycznym, w tym pobytem w latach 90. na placówce właśnie w Moskwie /.../ pan Turowski otrzymał od ówczesnego ambasadora zadanie udziału w przygotowaniu wizyt w Katyniu zarówno premiera Donalda Tuska, jak i prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r.
Osiem dni po objęciu przez T. Turowskiego funkcji kierownika wydziału politycznego ambasady "Trzeciej PRL" w Moskwie, wiceminister spraw zagranicznych, teraz już śp. Andrzej Kremer, ponaglił Kancelarię prezydenta o potwierdzenie udziału prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu.
Trzeciego marca szef Kancelarii prezydenta L. Kaczyńskiego potwierdził w rozmowie z przedstawicielami środków masowego rażenia udział prezydenta 10 kwietnia w wyprawie do Katynia, a już nazajutrz Tomasz "Arabski" oznajmił publicznie, iż premier Tusk nie pojedzie razem z prezydentem, tylko odrębnie, siódmego kwietnia.
Dalej już wiemy: 17 marca "Arabski" jedzie do Moskwy na spotkanie z "Rosjanami", ale spotka się z nimi nie w gmachu rosyjskiego MSZ, tylko w dyskretnej restauracji. Jak pisała "G.P":
Według naszych informacji, Arabski spotkał się tam z Jurijem Uszakowem – "prawą ręką" Władimira Putina. Uszakow to absolwent słynnego Moskiewskiego Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych – MGIMO, kuźni kadr wywiadu zagranicznego KGB. Był m.in. ambasadorem Rosji w USA, ministrem spraw zagranicznych i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Rosji za prezydentury Putina.
Dodają: Ciekawe, że to właśnie Putin wyznaczył jako pełnomocnika do organizacji obchodów w Katyniu swojego zaufanego człowieka, a nie rosyjski MSZ, który zwyczajowo tym się zajmuje.
Ten nietypowy sposób załatwianie transportu prezydenta Kaczyńskiego na śmierć, teraz już nas dziwić nie może.
Ogniwa intrygi zamykają się jeszcze szczelniej z chwilą,
gdy dowiadujemy się, że przyszły prezydent Komorowski
i Jakimiszyn
znają się od co najmniej pięciu lat – informował europoseł
R. Czarnecki /"Czarnecki"/. Co więcej – obaj –
Komorowski /"Komoruski"/ i Jakimiszyn są na "Ty". Tak pisał
"Czarnecki" na swoim blogu 19 grudnia 2010 roku. I to, że come back do MSZ załatwiał
Turowskiemu nie kto inny, tylko właśnie marszałek Kne-Sejmu
B. Komorowski.
Tomasz Turowski pracował dla elitarnego wydziału XIV Departamentu I SB, czyli wywiadu PRL, ściśle przecież nadzorowanego przez sowieckie KGB.
Potem "Rzeczpospolita" ujawniła, że niedoszły jezuita Turowski obradował nie tylko w Rzymie, ale również w Paryżu. W Watykanie rozpracowywał duchowieństwo, głównie otoczenie Jana Pawła II. Działacz opozycji "demokratycznej" – Piotr Jegliński wyznał, że znał osobiście Turowskiego w latach osiemdziesiątych, gdy ten był rzekomym jezuitą. Jegliński wysunął przypuszczenie /w wywiadzie radiowym/, że Turowski był w Rzymie feralnego 13 maja 1981 roku, kiedy Ali Agca strzelał do Jana Pawła II. Jegliński dodał: "zamachu zorganizowanego przez sowieckie specsłużby". Tego wykluczyć się nie da, że przez sowieckie specsłużby.
No cóż – tego dnia w Rzymie przebywało kilka milionów obywateli Wiecznego Miasta i pielgrzymów, tudzież turysto-pielgrzymów. Jednak obecność tak nietuzinkowej postaci niby jezuity i wytrawnego funkcjonariusza służb bardzo specjalnych, to nie to samo co obecność świadków strzałów na placu św. Piotra 13 maja.
Kiedy prezydencki tupolew rozbijał się w zaroślach lotniska, Tomasz Turowski – ambasador tytularny w Moskwie był obecny na lotnisku w Smoleńsku. Chciał to widzieć?
Pańskie oko konia tuczy?
Wprost dręczy nas pytanie o powody, a zwłaszcza decyzyjne kanały, przez które z tajnych służb, via Tusk i Komorowski, przepłynęła pilna prośba Kancelarii prezydenta L. Kaczyńskiego skierowana do MSZ czyli do duetu "Sikorski" – Tusk, o wyznaczenie Turowskiego na organizatora lotu prezydenta do Katynia! Czyżby Turowski był w opinii obydwu Kancelarii człowiekiem niezastąpionym w tej funkcji? Czyżby wywiad i kontrwywiad RP w czasach, kiedy obaj Kaczyńscy byli niepodzielnymi sternikami polskiej polityki: Lech prezydentem, Jarosław premierem, nie posiadał stosownej wiedzy o tym dżentelmenie? Przecież koneksje Turowskiego z sowieciarzami były rozległe i niemal jawne i nie sprowadzały się tylko do znajomości z Jakimiszynem, tajnym oficerem rosyjskiego wywiadu. Jakimiszyn przyjaźnił się ze sławnym sowieckim szpiegiem Ałganowem, sławnym wkrótce z racji afery "Olina", potem jeszcze z aferą Orlenu – z pamiętnym spotkaniem Ałganowa w Wiedniu z A. Kuną i A. Żaglem /"Żaglem"/.
W listopadzie 1997 roku ówczesny dziennik "Życie" opublikował listę pracowników ambasady rosyjskiej w Polsce, którzy mieli się zajmować szpiegostwem. W rewanżu, w styczniu 1998 roku "Niezawisimoje Wojennoje Obozrienije /"NWO"/ – sobotnio-niedzielny dodatek do "Niezawisimoj Gaziety", opublikowały listę dziewiętnastu pracowników ambasady "Trzeciej PRL" w Moskwie, którzy spełniali "funkcje wykraczające poza ramy działalności dyplomatycznej". Na tej liście znalazł się Tomasz Turowski, którego określano tam jako"najwyższego rangą urzędnika Ambasady" – minister pełnomocny, nieformalny zastępca ambasadora. "Gazeta Wyborcza" z 31 stycznia 1998 roku "dementowała", że cztery wymienione tam osoby niby od dawna nie pracują w ambasadzie".
Ta głośna afera z wzajemnym ujawnianiem agentów, nie spotkała się z żadną reakcją MSZ w Polsce. Nie odezwał się także T. Turowski. Ważniejsze jest w tym co innego: Turowski po ujawnieniu jego podwójnej roli nie wyjechał z Moskwy, nie spotkały go żadne nieprzyjemności ze strony służb specjalnych Rosji i rosyjskiego MSZ. Strona internetowa MSZ zawierała jego nazwisko jako pracownika ambasady polskiej w Moskwie w okresie 1996-2001.
Zwykle bywa tak, że "spalony" agent nie ma już co szukać w miejscu jego "postoju" i jest "zwijany" do innych zadań na innym obszarze. Turowski pozostał. Naturalnie, były to czasy rządów PRL – bis i takich afrontów obydwie strony – rosyjska i "polska" sobie nie robiły, żeby wzajemnie wydalać "spalonych" agentów.
Czy wywiadowi "polskiemu" w czasach rządów braci Kaczyńskich to nie przeszkadzało? Nie dysponowali dostatecznymi wpływami, aby odesłać Turowskiego jak najdalej od Moskwy, albo gdzieś do innego "zakonu"?
Tak docieramy do poranka 10 kwietnia 2010. Turowski był na lotnisku smoleńskim w trakcie przylotu tupolewa. Co więcej, po "katastrofie" udzielił wywiadu rosyjskim mediom. Już po katastrofie, kiedy autokar wiozący Jarosława Kaczyńskiego wreszcie dowlókł się do Smoleńska, został zatrzymany na 40 minut już przed szlabanem lotniska. To wtedy urzędnicy Kancelarii nieżyjącego już prezydenta dzwonili nie do kogo innego, tylko do T. Turowskiego z prośbami o interwencję w sprawie tej blokady autokaru.
Turowski odpowiedział, że dopóki na miejscu "katastrofy" znajdują się premierzy Putin i Tusk, żadne "postronne" osoby nie mogą tam przebywać!
Brat zabitego prezydenta Lecha Kaczyńskiego okazał się dla tych nikczemników – zwłaszcza dla Putina, gospodarza terenu – "osobą postronną".
Kiedy zaś minister Jacek Sasin miał wieczorem odlatywać do Warszawy, stawiano liczne formalne przeszkody, aby ten odlot opóźniać. Znów proszono o interwencję Turowskiego. Nie zrobił nic w tej sprawie – on, oficjalny organizator tej śmiertelnej wyprawy prezydenta do Katynia, zakończonej w zaroślach smoleńskiego lotniska.
I wreszcie wątek najbardziej intrygujący, wciąż nierozstrzygnięty. Chodzi o film wykonany przez operatora TVP Sławomira Wiśniewskiego tuż po "katastrofie". Wiśniewski zeznał w prokuraturze:
Chcę zeznać, że gdy funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa próbowali mi wyrwać torbę z kamerą, którą schowałem do środka, w grupie funkcjonariuszy rosyjskich był przynajmniej jeden Polak. Ci, co mnie zatrzymali, zapytali się czy [on] mnie zna. On odpowiedział po polsku – ja nie znam tego człowieka, a następnie po rosyjsku, żeby mnie aresztować i zniszczyć sprzęt /.../. Ja kojarzę z twarzy tego człowieka, wydaje mi się, że jest to jakiś pracownik ambasady albo konsulatu polskiego. Rozpoznałbym go, był wysoki, szczupły, krótko obcięty szatyn, w długim brązowym płaszczu. Miał na pewno więcej niż 50 lat. Jestem przekonany, że był to Polak, mówił po polsku bez akcentu, twardo, bez zmiękczeń.
Sławomir Wiśniewski powiedział o tym człowieku – szereg miesięcy później, że rozpoznaje go jako p. Cyganowskiego, a jest to drugi sekretarz ambasady w Moskwie. "Drugi sekretarz", to rutynowa przykrywka oficerów wywiadu...
Znam sprawę, ale z pewnych powodów, o których nie będę mówił, nie chcę się na razie wypowiadać na ten temat.
Pozostaje nam nadzieja, że Sławomir Wiśniewski w jakimś nieokreślonym czasie nie zginie w wypadku samochodowym, albo nie popełni samobójstwa.
Nam pozostaje wyrazić nie tylko uznanie, lecz wręcz respekt wobec, "sił trzecich", które tak szybko zdołały nakłonić tego operatora telewizyjnego do rozsądnej powściągliwości...
Edmund
Klich
dyletant, krętacz, miernota
Polskim akredytowanym
przy Moskiewskim "Międzypaństwowym" Komitecie Lotniczym był z nadania
rządu Tuska Edmund Klich.
Popisywał się przed mediami swoją rzekomą fachowością, rzekomym
obiektywizmem, nawet krytycyzmem wobec niektórych rosyjskich
tez o wypadku. Przede wszystkim konsekwentnie dyskredytował załogę
samolotu Tu-154M
jako sprawców "katastrofy"
smoleńskiej. Ten festiwal kłamstw, krętactw, a także autoreklamy trwał
przez dziesięć miesięcy. Dziesiątki lotników i specjalistów różnych
dziedzin lotnictwa podważały jego tezy, dyletanckie gawędy, bufonady,
ale rząd Tuska trzymał go na tym stanowisku do końca
kadencji Klicha w tej funkcji – do stycznia
2011 roku. Był im bardzo potrzebny. Konsekwentnie kłamał dla potwierdzenia
rzekomej winy pilotów, którą lansował od samego początku rosyjski MAK, jak
i służalcze wobec Putina okupacyjne władze Polski. Putin i Tusk osobiście nadzorowali ten festiwal
oszustw.
Wreszcie dobrali się do Klicha specjaliści. "Nasz Dziennik" w numerze z 28 grudnia 2010 opublikował ich głosy w sprawie popisów Edmunda Klicha. Większość jego krytyków – lotników i ekspertów, pozostała w anonimowym bezpiecznym cieniu. Oni wiedzieli, kto stoi za Edmundem Klichem, a także za ministrem obrony narodowej, także Klichem tylko Bogdanem – choć obydwu podobno nie łączy pokrewieństwo.
Okazuje się, że w istocie to Rosjanie mianowali go
przedstawicielem strony rzekomo polskiej. Klich w zeznaniach przed Sejmową
Komisją Infrastruktury nie ukrywał, że to generał
Aleksiej Morozow
– wiceprzewodniczący oszukańczej szajki pod nazwą MAK, po prostu wezwał
Klicha do Smoleńska, a Władimir
Putin i "generał"
Tatiana Anodina
zadecydowali, według jakich procedur będą badane okoliczności katastrofy.
Oni także zadecydowali, a nie "polski rząd", iż to
Edmund Klich będzie reprezentował "stronę" polską, jak się potem okazało
"stronę" w praktyce nieistniejącą.
E. Klich potwierdził, że to generał
Aleksiej Morozow mianował go na reprezentanta Polski: jechał wtedy z Garwolina
do Warszawy, gdy:
W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa – to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny, szefowej Mieżdonarodnej Awiacionnej Komisji…
Dlaczego generał Morozow wybrał akurat tego "speca" na reprezentanta "strony polskiej"? Pozostanie to tajemnicą obydwu tych panów, ale chyba nie tylko ich. Skąd Morozow wiedział, natychmiast po katastrofie, że to właśnie MAK będzie prowadziła dochodzenie? Bo tak zadecydował "car" Putin? Dlaczego gen. Morozow jednoosobowo zdecydował, że "stroną polską" ma reprezentować płk Klich? Czy dlatego, że to stary komuch?
Nie miał do takiej decyzji żadnych uprawnień.
Już na początku swojej "misji", Klich zderzył się z artykułem 129 Kodeksu Karnego RP stanowiącym, iż
Kto będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa /…/ działa na szkodę Rzeczpospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
E. Klich bowiem milcząco zgodził się na dyktat strony rosyjskiej, aby katastrofę badano według tzw. załącznika 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym. Załącznik automatycznie ograniczał rolę Polski w dochodzeniu. E. Klich o tym wiedział i na to się potulnie zgodził. I o tym, że badanie "katastrofy" w oparciu o tę Konwencję i jej załącznik, jest bezprawnym dyktatem strony "rosyjskiej". Sam to przyznał w zeznaniach w Sejmie. Samolot był cywilny, ale załoga wojskowa, lotnisko smoleńskie – wojskowe.
– W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym.
Wiedział, ale nie sprzeciwił się temu w imieniu Polski. "Ruscy" potem przez całe miesiące międlili dywagacje o tym, czy był to lot wojskowy czy cywilny. Nasze "mendia" także.
Stosowny zapis tej Konwencji mówi:
Niniejsza Konwencja stosuje się wyłącznie do statków cywilnych, nie stosuje się do wojskowych statków powietrznych.
I dalej:
Statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe.
"Statek" wiozący delegację polską do Katynia via Smoleńsk, był więc "statkiem" wojskowym. Miał znakowanie "M". W związku z tym, a także z umową podpisaną w 1993 roku przez Polskę i Rosję – to polska strona, w przypadku katastrofy polskiego statku powietrznego, ma prawo badać katastrofę na terenie Rosji. Nieprzyjęcie zasad tej umowy, radykalnie szkodliwe dla dobra strony polskiej – to właśnie "hak" na Klicha z art. 129.
Kiedy jeszcze nie było wiadomo, według jakich procedur będzie badana "katastrofa", E. Klich arbitralnie zadecydował, że Polska będzie miała tylko jednego akredytowanego przedstawiciela przy MAK, podczas gdy załącznik do umowy z 1993 roku mówił o "wielu" przedstawicielach.
Morozow wybrał więc "właściwego" przedstawiciela Polski. Znał E. Klicha. Spotykali się na konferencjach międzynarodowych.
Porażające jest zachowanie tego przedstawiciela "strony polskiej", czyli płk E. Klicha podczas jego spotkania z prezydentem Putinem. Wspominał:
Jako pierwszy głos zabrał premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia, pani Anodina – szefowa MAK, która jasno powiedziała, że będzie procedowała według załącznika "13".
Klich przyjął tę decyzję mając przecież świadomość, że polski rząd nic o tym jeszcze /?/ nie wie.
Dalszy monolog pułkownika Klicha:
W związku z tym zorientowałem się… Aha, i Morozow mi mówi... od teraz ja jestem szefem. Więc już został wycofany ten przedstawiciel wojskowy…
W ten arbitralny sposób, na dyktat Morozowa, bez wiedzy i akceptacji polskiego rządu, Klich pozbył się m.in. szefa grupy polskich ekspertów – płk inż. Mirosława Grochowskiego – uznanego autorytetu lotniczego, kierownika Inspektoratu Bezpieczeństwa Lotów. E. Klich przejął kierowanie polskim zespołem.
Dalej, E. Klich mówił, że po jego zgodzie na zapis 13 Konwencji Cywilnej, już nie było sporu z Morozowem. Chwilę później powiedział /w Sejmowej Komisji/, że rząd nadal nic nie wie o prowadzeniu dochodzenia według załącznika "13", eliminującego partnerstwo polskich przedstawicieli w pracach dochodzeniowych.
Klich po tej milczącej zdradzie interesu i praw Polski, relacjonował:
I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu, no, powiedziałbym dosyć ostro – powiedział mi, że ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. /…/ Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow…
Ten Szwejk w stopniu pułkownika WP nie potrafił sklecić ani jednego składnego zdania w rozmowach przed kamerami.
W ramach "procedowania" według zasad umowy polsko-rosyjskiej z 1993 roku, Klich od początku wieszał psy na polskich lotnikach wojskowych. Jako "złe nawyki" Klich traktował np. awaryjne, czyli wymuszone lądowania wojskowych pilotów. Te "złe nawyki" to m.in. mistrzowskie lądowanie polskich lotników wojskowych samolotem cywilnej linii Exin Air. Samolot pilotowany przez lotników krakowskich, w pełnym obciążeniu wylądował na tafli zamarzniętego jeziora Ülemiste: na jednym tylko silniku i po awarii podwozia!
Drugi taki "zły nawyk" wspomniany przez płk. E. Klicha, to nagłe zapadnięcie się podwozia przy bardzo dużej prędkości na rozbiegu do startu. Nikt z członków załogi nie został ranny.
Oto te dwa "złe nawyki" polskich pilotów w ocenie E. Klicha! Gdyby się grzecznie rozbili na płycie lotniska lub zapadli pod lód, nie byłyby to "złe nawyki".
Te obelgi Klicha rozwścieczyły krakowskich pilotów.
To jest oburzająca mowa nienawiści! Jeśli my musimy przerwać zadanie i siadać awaryjnie, to jest to dla Edmunda Klicha zły nawyk, nieodpowiedzialność i wojskowe łamanie procedur. Jeśli to zrobią piloci cywilni, to mamy do czynienia z dbałością o bezpieczeństwo, kunsztem pilotażu i ratowaniem życia pasażerów.
Tak to ocenił pilot Pułku Lotnictwa Transportowego. Szkoda, że zachował anonimowość w relacji dla "Naszego Dziennika", ale to zrozumiałe.
E. Klich potwierdził przed sejmową komisją swój dyletantyzm w badaniu katastrof lotniczych: "Ja nigdy nie brałem udziału w badaniu takiej katastrofy w lotnictwie cywilnym". To w jakiej roli, po co jechał do Smoleńska? Dlaczego zgodził się na rolę głupawego, dyletanckiego "przedstawiciela"? Kto mu pozwolił tam jechać? Kto na to wyraził zgodę? Czy jego alter ego – minister z wykształcenia psychiatra Bogdan Klich?
Inny pilot z Komisji Badania Wypadków Lotniczych, niestety także zastrzegający anonimowość, w rozmowie dla "Naszego Dziennika" nie zostawił suchej nitki na kwalifikacjach Klicha:
Klich zajmował się raczej bzdetami, typu np.: w aeroklubie startuje mała cessa i urządzenie wyważające jest źle przypięte. Albo że pilot szybowcowy drugiej klasy źle przyziemił i mu trochę skrzydło uciekło, tak, że nastąpił tzw. cyrkiel /.../ Potem biorą kogoś z aeroklubu jako eksperta, jakiegoś tam instruktora i piszą raport z szablonu.
E. Klich zabrał się do "badania katastrofy Tu-154M nie mając pojęcia o jego budowie i systemach. Oto jedna z jego wpadek. W jednym z jego licznych wywiadów w roli gwiazdora "katastrofy" oświadczył, że bez systemu ILS /precyzyjnego podejścia do lądowania/ – nie da się odejść na drugi krąg z pomocą autopilota.
W reakcji na to odkrycie, piloci nie mogli wyjść z szoku:
System ten jest pomocny jedynie w czasie podejścia do lądowania, a nie podchodzenia – Ten przycisk, wyjaśnia pilot – jest niezależny od ILS. Wielokrotnie wykonywałem tym samolotem podejścia.
Klich w tym samym wywiadzie brnie w swój dyletantyzm:
Większość ekspertów, z którymi się konsultowałem, uważa, że naciśnięcie przycisku "odejście" nie pozostawia śladu w rejestratorze lotu, jeśli na ziemi nie ma ILS, jeśli cały system nie został aktywowany.
Wreszcie reaguje na popisy Klicha rosyjski pilot – Michaił Makarow, który pilotował Tu-154M i Airbus-320:
Moim zdaniem pan Klich najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym mówi. Oczywiście, że wciśnięty przycisk odejścia na drugi krąg, czerwony przycisk, pozostawia ślady w czarnych skrzynkach, jak każde odejście na drugi krąg. Nie wiem, kiedy i gdzie, kto uczył tego człowieka pilotażu…
A my zapytajmy – kto Klicha nauczył, przed wyjazdem do Smoleńska – co ma tam mówić, czego nie mówić i jak przypodobać się Rosjanom? Edmund Klich wykoncypował teorię "katastrofy", w której pilot po nieudanym wciśnięciu przycisku miał zwlekać z ręcznym odejściem na drugi krąg. Na skutek tego znaleźć się tak nisko, że już nie mógł poderwać maszyny. Pozostajemy tu w gąszczu fachowych terminów, ale pilot z "nalotem" 19.000 godzin /anonimowy/ wyjaśnia:
To kompletna bzdura. Tę teorię wysnuł Siergiej Amielin[8]. Edmund Klich chętnie ją podchwycił. Major Protasiuk miał próbować odejść z 80 metrów, kilka sekund nie reagować i się rozbić. Jednak coś tutaj nie gra – w normalnych warunkach, od wysokości 80 metrów do ziemi, jest jeszcze bite półtorej minuty lotu.
Kolejne gafy świadczące o dyletantyzmie lub raczej
o manipulacjach
E. Klicha, pojawiły się podczas prób symulatorowych na moskiewskim lotnisku
Szeremietiewo: rosyjski pilot w towarzystwie Klicha usiłował "rozbić"
Tu-154M na wzór "katastrofy" smoleńskiej. Udało się to dopiero za czwartym razem, a co
gorsze,
Klich opowiadał, że "zobaczył ziemię" dopiero z wysokości 20 metrów.
W domyśle: decyzja o lądowaniu była niemal samobójstwem. Tymczasem MAK
oficjalnie stwierdził, że parametry widoczności wertykalnej wynosiły 50 metrów.
Aby się dostosować do swojej teorii, MAK musiał ponad dwukrotnie "pogorszyć"
warunki pogodowe. To również blaga. Anonimowy pilot w rozmowie z "Naszym
Dziennikiem" stwierdzał:
– Reprezentatywność tych rosyjskich prób jest żenująca nie tylko dlatego, że odbywały się przy pogodzie znacznie gorszej niż w Smoleńsku i z drugim pilotem Edmundem Klichem, nieposiadającym uprawnień i przeszkolenia na Tu-154 (czyli w załodze niepełnowartościowej), ale też dlatego że w symulatorze nie było amerykańskich urządzeń nawigacyjnych, w które wyposażona była przecież rządowa "tutka" – tłumaczą piloci. – Trudno również wyobrazić sobie aktywny udział Klicha w eksperymencie, głównie ze względu na brak znajomości języka rosyjskiego, co uniemożliwia mu komunikację z rosyjską załogą wyznaczoną do testu symulatorowego.
Podczas innych, już niezależnych prób symulatorowych – instruktorzy z Instytutu Lotnictwa w Kijowie na swoim symulatorze Tu-154 dowiedli, że przy pogodzie takiej samej, jaka była w Smoleńsku, da się bez problemu wylądować samolotem znacznie gorzej wyposażonym od prezydenckiej maszyny i w dodatku bez pomocy wieży. Bez problemu wykonali również odejście na drugi krąg, a także zdołali podejść do lądowania i wylądować przy widoczności wynoszącej niemalże zero, a więc w warunkach nieporównywalnie gorszych od panujących 10 kwietnia w Smoleńsku.
MAK najwyraźniej powierzył Klichowi rolę tego, który miał forsować teorię o sławetnej "presji" na pilotów. Zaniechano poprzednich oskarżeń pod adresem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który podczas przerwanego lotu nad Gruzją, kiedy piloci – w tym major Protasiuk zawrócili, gdyż wchodzili w strefę ostrzału wojsk rosyjskich, a prezydent po wylądowaniu miał powiedzieć "My ze sobą jeszcze porozmawiamy!" – bo prezydent rzekomo miał nalegać na kontynuowanie lotu.
Tym razem MAK-owcy wybrali sobie na ofiarę generała Andrzeja Błasika. To on miał wejść do kokpitu i wywierać tę mityczną presję na pilotów – on – pilot w stopniu generała znający "świętą" zasadę, że w samolocie podczas lotu pierwszy pilot jest jedynym decydentem. E. Klich dopasował do "presji" dodatkowy fotel w kokpicie, na którym usiadł generał A. Błasik i komenderował lotem z pozycji zwierzchnika załogi. Klich nie był jednak w stanie nawet ustalić, czy w kabinie Tu-154M w ogóle jest zainstalowany na stałe dodatkowy fotel! Klich w wywiadzie dla TVN24 "ujawnił", że to generał Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych był obecny w kokpicie, ale jeszcze tego samego dnia w RMF FM zdecydowanie odmawiał potwierdzenia, że to właśnie generał Błasik był obecny w kokpicie. Powiedział, że tego nie może ujawnić bez zgody Rosjan!
Inny jego wymysł to "bycie [samolotu] za wysoko" i tzw. "gonienie ścieżki" przez załogę. Formuła nieczytelna dla niezorientowanych, ale anonimowy pilot – instruktor 13. Pułku Lotnictwa Transportowego ripostował, kompromitując tego dyletanta:
Rekomendowałbym Klichowi przynajmniej raz przeczytać /i to ze zrozumieniem/ stenogram czarnej skrzynki CVR[9] z rozmów załogi, którego posiadaniem z lubością [ E. Klich] się chwalił. Jest tam wyraźnie rozpisane, jak kontroler mówi wielokrotnie "na kursie, glissadzie" [ na kursie i ścieżce podejścia do lądowania]. Kontroler rosyjski mówi najpierw wejście na ścieżkę 10 km, potem odległość 8 km "na kursie, glissadzie", 6 km, 4 km, 3 km, 2 km "na kursie, glissadzie"… Dopiero w odległości kilometra krzyknął "horyzont". Jak pilot miał gonić ścieżkę, skoro kontroler wmawiał mu niemal do końca, że na niej jest? Przecież to bzdury!
Rosjanie i E. Klich wmawiali Polakom, że piloci nie znali języka rosyjskiego. Koledzy majora Protasiuka i pozostałych członków załogi zapewniali, że znali oni doskonale język rosyjski, natomiast okazało się, że to E. Klich nie zna tego języka. On zdecydowanie przyznał przed Komisją Infrastruktury, że nie zna rosyjskiego! Jak więc zrozumiał treść nagrań z wieży? Rzecz w tym, że wkrótce po "katastrofie" otrzymał stenogram z taśmy urządzenia rejestrującego rozmowy na wieży lotów lotniska Siewiernyj. Powstało więc kolejne pytanie – jakim cudem Rosjanie zdążyli tak szybko go sporządzić i przekazać E. Klichowi? Co więcej – Klich twierdził, że nagrania z wieży to dla niego kopalnia wiedzy: "Słuchałem tych rozmów nawet wieczorami, żeby wyczuć, jaka atmosfera była na wieży, jakie tam były emocje". Tak rzekomo przechwalał się przed rosyjską komisją badającą katastrofę. Tymczasem przed Komisją Infrastruktury wręcz zarzekał się, że nie zna rosyjskiego. Marnie to świadczy o inteligencji i pamięci tego krętacza. A może ktoś mu te nagrania przetłumaczył? Jeżeli tak, to kto? Jaka instytucja? Wszak to dokument brzemiennej wagi.
Piloci: Klich rosyjskiego nie zna w ogóle i pod tym względem obrzydliwe są jego zarzuty pod adresem załogi.
Podpułkownik Bartosz Stroiński nazwał to "ściemą" /…/. bo kapitan Arkadiusz Protasiuk jak i drugi pilot Robert Grzywna, biegle znali język rosyjski.
Klich nieprzerwanie brylował w mediach jako jedyny, który posiada pełnię wiedzy o "katastrofie". W kwietniu oświadczył, że Polska od początku przyjęła rolę "petenta". Nie dodał, że przyjęła tę rolę na skutek jego nędznego służalstwa w stosunku do rosyjskiej komisji. W ten sposób zbudował sobie na ponad pół roku wizerunek obiektywnego, zarazem krytycznego oponenta wobec dyktatu Rosjan.
E. Klich popełnił w sumie ewidentne przestępstwo, nie jakieś tam wykroczenie. Ujawnił wtedy informacje ze śledztwa, m.in.: godzinę i minutę "katastrofy" – wszystko dla swojego medialnego wizerunku. Oświadczył, że zna przyczyny katastrofy. Oskarżył o nią jakiś mityczny "system". Zapowiedział, że śledztwo zakończy się dopiero za jakieś 2-3 lata.
Po prostu on wiedział wszystko. Ogłaszając, że "katastrofę" spowodował błąd pilota, także popełnił przestępstwo. Złamał kilka artykułów prawa, które pozwala na ujawnienie opinii publicznej szczegółów prowadzonego śledztwa tylko w uzasadnionych przypadkach przed orzeczeniem sądu.
Natychmiast radośnie podchwyciła to rosyjska "komisja" i trzymała się tego "błędu pilota" jak rzep psiego ogona. Klich zawsze wypowiadał się po myśli Rosjan. Wyprzedzał je. Jakby był ich posłańcem, ich tubą: agentem wpływu.
Po raz kolejny, po serii kilkudziesięciu wywiadów, tuż przed Bożym Narodzeniem Klich ponownie oskarżył pilotów tupolewa o błędy. Był to sadystyczny cios wymierzony w dobre imię pilotów oraz w ich rodziny. Rodziny, dla których te Święta miały być pierwszymi bez udziału mężów, ojców, synów...
Sadystyczne
kłamstwa "ministerki"
Ewy
Kopacz
Ewa Kopacz jako lekarz składała kiedyś przysięgę Hipokratesa. Etyka lekarska nie przeszkodziła jej w wypluwaniu kłamstw o procedurach rzekomo towarzyszących obdukcji, sekcji zwłok, ich identyfikacji i wkładania do trumien.
Oto ten makabryczny serial kłamstw "ministerki" zdrowia /własnego/ – Ewy Kopacz Kopacz.
* * *
– Kiedy przekopywano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku na głębokość jednego metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny, każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie /Kne-Sejm, 20 kwietnia/.
* * *
– W nocy z 10 na 11 kwietnia odbyły się wszystkie sekcje zwłok.
* * *
– Sekcje wykonywali specjaliści polscy i rosyjscy.
* * *
– Wyniki sekcji bliskich otrzymały rodziny.
* * *
– Wszystkie szczątki osób poległych w katastrofie trafiły do Polski.
* * *
– Każdy skrawek materii został przebadany genetycznie.
* * *
– Dysponujemy wszystkimi zapisami czarnych skrzynek.
* * *
– Z wielką uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny[10].
Kończymy te plugawe łgarstwa "ministerki" Ewy Kopacz przypomnieniem, że w październiku polscy archeolodzy wreszcie otrzymali pozwolenie Rosjan na wejście na miejsce "katastrofy". Profesor A. Buko, kierownik polskiej grupy archeologów powiedział: "To technicznie niemożliwe" /przekopanie terenu "na głębokość jednego metra" – słowa Kopacz/, tym bardziej, że ziemia jest w tym terenie gliniasta/. Kopacz nie tylko tę ziemię przekopała, ale nawet "przesiała".
[1] Nie w Katyniu, tylko "na naszym terytorium". Miejsce żydobolszewickiej zbrodni nawet po 70 latach jest wyklęte w oficjalnej frazeologii!.
[2] "W hołdzie Katalonii".
[3] W ambasadach Polski, gdzie panoszy się nieusuwalny Bahr mówiono, że Bahr jest "bahrometrem" spożycia alkoholu w "polskich" ambasadach.
[4] Można tę wypowiedź /zapowiedź?/ odsłuchać w przeglądarce internetowej pod hasłem: "Czyżby Komorowski wiedział?".
[5] Członkiem żydomasońskiej Komisji Trójstronnej – H.P.
[6] Na 60-lecie urodzin abp "Życińskiego" "Gazeta Wyborcza" urządziła w redakcji uroczysty benefis "Życińskiego"..
[7] Henryk Kwiatkowski: "Patriotyczny Ruch Polski", nr 74.
Komentowanie nie jest już możliwe.